Więc tak... jasne, że od "więc" się opowieści nie zaczyna.
No, więc...
Obciążeń w moim życiu było sporo i nie bardzo mam ochotę nad każdym długo się rozwodzić.
Urodziłam się jako studenckie dziecko, w pierwszych miesiącach życia wychowywałam się w akademiku, gdzie przyjaciele rodziców pomagali im w rodzicielskich obowiązkach, które trzeba było godzić ze studiowaniem. Podobno na drzwiach pokoju wisiał grafik, kto kiedy przychodzi zajmować się małą Martą.
Z tego, co wiem (nie za wiele wiem), już od początku były ze mną kłopoty. Rozwijałam się zbyt wolno. Późno zaczęłam siadać, chodzić... Podobno miałam dziwny zwyczaj tłuczenia głową w ścianę. Lekarze podejrzewali mózgowe porażenie dziecięce, o czym dowiedziałam się dopiero przy okazji badań przed przyjęciem do szkoły średniej.
Były też inne kłopoty, bo w wieku około lat sześciu zaczęłam regularnie łapać zapalenia ucha środkowego - bardzo bolesna przypadłość. Rodzice nie dopilnowali tego jak należy, w rezultacie czego mam trwały, dosyć duży ubytek słuchu.
Stan zdrowia mocno zaważył na moim życiu. Nie byłam tak sprawna jak rówieśnicy, nie dorównywałam im w zabawach, na lekcjach wuefu wybierano mnie do drużyny piłkarskiej jako ostatnią.
Rodzice - pracownicy PGR-ów często się przeprowadzali z nami, dziećmi. Musiałam odnajdować się na nowo w kolejnych szkołach i środowiskach. Było to trudne, reagowałam buntem, wycofywaniem się. Inne dzieci bardzo mi dokuczały. Byłam bita, poszturchiwana, wyśmiewana. Miały miejsce sytuacje, które dziś uznano by za przestępstwo, a wtedy uchodziły łobuzom na sucho. Był w klasie chuligan rzucający w kolegów krzesłami, który złapał kiedyś chłopaka za włosy i tłukł jego głową o ścianę. To bydlę, bo nie nazwę go inaczej (pewnie da się to wytłumaczyć, ale nie czuję doprawdy potrzeby), odeszło w końcu do Ochotniczego Hufca Pracy i był to powód wielkiej ulgi, bo oczywiście lał i mnie.
Nie radziłam sobie z pisaniem, do dziś nie potrafię pisać szybko odręcznie. Przez kawał podstawówki zbierałam za to cięgi, uważana byłam za śmierdzącego lenia. Na szczęście wyróżniałam się inteligencją i oczytaniem, więc nie byłam całkowicie u nauczycieli skończona. Jednak narastała moja niechęć do rówieśników, nie radziłam sobie w zabawach, które w tamtych czasach były głównie ruchowe (wszak nie było smartfonów ani internetu), nie nadążałam, więc coraz bardziej odchodziłam w swój świat. Czytałam mnóstwo książek, dużo czasu spędzałam samotnie. Nie znaczy to, że nie miałam koleżanek, ale byłam jednak dość osobna, z boku.
Nauczyciele nie rozumieli mnie, zresztą śmiem twierdzić, że niektórzy z nich przenigdy nie powinni zostać pedagogami.
Rodzice? Rodzice oczekiwali, że będę taka... jak oczekują. Miałam się dobrze uczyć, być posłuszna - typowe rodzicielskie wymagania, ale egzekwowane w fatalny sposób. Pamiętam dużo przemocy fizycznej. Mama była osobą wybuchową i niecierpliwą. Złapała kiedyś mnie, dziesięciolatkę za włosy i z całe siły cisnęła mną o stół, bo nie radziłam sobie z prasowaniem. Potrafiła przyłożyć tym, co jej wpadło w ręce: rurą od odkurzacza, twardym drewnianym kapciem po głowie. Potrafiła kopnąć albo zdzielić kablem. Nigdy nie przyznała się do błędu i nadmiernej porywczości, dopiero po wielu, wielu latach powiedziała z irytacją: "Myślisz, że jestem z siebie dumna?!". Mój ojciec po powrocie z wywiadówki sprał mnie kijem za złe wyniki w nauce. Próby zrozumienia dziecka, poznania powodów jego zachowania nie było. Dzieci miały być posłuszne i nie przynosić rodzicom wstydu.
Na marginesie - byłam chyba dość wymagającym, wrażliwym dzieckiem, o czym nikt nie miał pojęcia.
Skutkiem problemów z rówieśnikami zaczęłam coraz bardziej się od nich odsuwać. W pewnym momencie zaistniała też przemoc seksualna, "niewinne" zabawy w obmacywanie, rozbieranie dziewczyn w ubikacji. Napadł kiedyś na mnie chłopak z sąsiedztwa, gdy wracałam pieszo ze szkoły... Chłopcy stali się wrogami i prześladowcami, trzymałam się od nich z daleka. Z czasem stali się dla mnie istotami z obcej planety, nie wiedziałam, o czym i jak się z nimi rozmawia, gdy w pierwszej klasie liceum koleżanka chciała zapoznać mnie ze swoim kolegą, odwróciłam się i uciekłam pod byle pretekstem.
Nie chodziłam na żadne potańcówki ani dyskoteki, choć koleżanki namawiały. Wstydziłam się, że nie umiem tańczyć, bo po domniemanym porażeniu (które okazało się po latach zupełnie inną chorobą) mam kłopoty z utrzymaniem równowagi. Brakowało mi też, rzecz jasna, treningu.
Kobiecość po prostu wyparłam, czułam się zupełnie nieatrakcyjna i przyjęłam pozę, że mam to w nosie. Do dziś zresztą pozostało mi nieco tej nonszalancji.
Budząca się kobiecość też była w moim domu przedmiotem niewybrednych żartów, więc się jej po prostu wstydziłam. Gdy się wydało, że podkochuję się w chłopcu z klasy, słyszałam równie "dowcipne" komentarze. Póki mieszkałam z rodzicami, nigdy nie przyprowadziłam do domu żadnego chłopaka, zresztą skąd miałabym go wziąć, skoro się chłopaków bałam i traktowałam ich jak idiotów.
Dopiero pod koniec liceum poczułam, że nie tak chcę żyć, że pozbawiona jestem tylu atrakcji, jakie niesie młodość, towarzystwo przyjaciół, wspólna zabawa. Zaczęłam trochę wystawiać nos ze swojej nory, ale nie szło to łatwo. Nie nadążałam, źle słyszałam, nie kontaktowałam, niezbyt byłam przystosowana do otoczenia, które znowu po maturze musiałam zmienić. W studium pomaturalnym byłam przedmiotem śmiechu i kpin. Bardzo źle wspominam tę szkołę i miasto, gdzie czułam się ogromnie samotna.
O seksualności trudno się pisze publicznie, bo zawsze uważałam to za wybitnie intymną sprawę. Doświadczenia były złe - pierwsze to przemoc, więc się wycofałam z nawiązywania relacji. Drugie, znaczące, też niezbyt pozytywne, chociaż dzisiaj potrafię się do tego wspomnienia uśmiechnąć. Nie umiem o tym otwarcie mówić, ale boleśnie zderzyły się z rzeczywistością moje złudzenia i marzenia, że poznaję kogoś pomaleńku, że najpierw ze sobą dłuuuugo chodzimy, a potem dopiero ciąg dalszy, stopniowo i małymi krokami. Było w sumie dosyć niewinnie, a i tak mój żal i nienawiść do siebie trwały parę lat. Spotkałam kogoś, kto po prostu przeżył ze mną miłą przygodę, a ja byłam niedoświadczoną dziewczyną, z głową nabitą wyobrażeniami i ideałami. Nie mogłam sobie wybaczyć, że przyzwoliłam na taką sytuację. To była miła chwila, ale okupiona potem takim "moralnym kacem", że za nic nie chciałabym tego powtórzyć.
Potem długo, długo byłam sama, ale przecież nie chciałam spędzić tak całego życia. Rozglądałam się dookoła siebie i ulegałam temu samemu złudzeniu, co setki kobiet: że to takie szczęście być w związku, że tak źle samej, że nikt mnie nie kocha ani ja nikogo.
Dobiegałam już trzydziestki, gdy poznałam mojego późniejszego męża.
Początkowo byłam w euforii, że wreszcie coś się w moim smutnym życiu zaczęło dziać. Podobało mi się, że jest on taki "normalny", nie pozujący na Bóg wie kogo. Najbardziej chyba podobało mi się, że wreszcie spotkałam kogoś, kto nie pcha się do mnie "z łapami", nie próbuje na siłę pocałować, ale po prostu chce się spotykać, jest obecny. To ja pierwsza cmoknęłam go w policzek. To chyba jedyne, co zadecydowało, że weszłam w ten związek: wreszcie nie czułam się przymuszana do fizycznej bliskości, przyszła kiedy oboje czuliśmy się już oswojeni ze sobą, wcale nie tak bardzo późno. Ale czułam się bezpiecznie. Niestety, nie znaczy to, że było pod tym względem cudownie. Było beznadziejnie, bez satysfakcji i przyjemności. Uciekałam w zasypianie w ubraniach przy dziecku.
To był czubek góry lodowej... Bardzo szybko zaczęłam szukać dziury w całym. Czułam rozczarowanie, że nie ma intensywnych uczuć, tych całych motyli w żołądku. To co w pierwszej chwili wzbudziło sympatię, zaczęło przeszkadzać: X. był taki zwyczajny... Z czasem coraz mocniej odczuwałam różnice między nami. Mieliśmy różne zainteresowania, oczekiwania, intelektualnie sporo nas od siebie dzieliło, a to jest jednak dla mnie ważne. Czułam frustrację. Próbowałam wyplątać się z tego związku, jednak on desperował, rozpaczał, a mnie chyba było żal stracić relację i znowu być samą. Uległam sama nie wiedząc, czego chcę. Moja podświadomość jednak chyba wiedziała, że pragnę dziecka i relacji. Dziecko jest, a relacji niestety, nie utrzymałam. Z obojga nas wyszło wszystko, co najgorsze.
Mój mąż też miał swoje traumy, bo dobraliśmy się na zasadzie rekompensowania sobie krzywd. Oboje byliśmy mocno poturbowani przez los i choroby, mieliśmy podobne doświadczenia z odrzuceniem i nietolerancją w środowisku.
Ech, nie będę opisywać, jakie cierpienie sobie nawzajem zafundowaliśmy. Doznałam przemocy psychicznej, ale sama wcale nie byłam uciemiężonym aniołkiem. Dało o sobie znać nieustanne podświadome oczekiwanie ataku, nastawianie się na obronę, brak wiary, że naprawdę, po prostu można mnie kochać. Dało o sobie znać rozczarowanie, że nie mam u boku księcia, ale zwykłego człowieka. Mąż, zapewne w bezsilności stał się ogromnie złośliwy, chciał mnie kontrolować, a ja się wściekałam i buntowałam. Rozbiłam ze złości niejeden talerz w tym małżeństwie. Nie umiałam łagodzić konfliktów, bo zupełnie nie tak postępowała moja wojownicza Mama.
O dziwo, małżeństwo rodziców jest dla mnie bardzo pozytywnym punktem odniesienia, myślę, że dobrze się dobrali i umieli ze sobą współistnieć. Jednak ten schemat, że po wybuchu szybko następuje pojednanie, był dla mojego męża zupełnie nie do przyjęcia i nie do pojęcia. Ja natomiast byłam zupełnie nieodporna na jego manipulacje w postaci cichych dni.
Koniec końców, to był horror, a nie małżeństwo. Nie wytrzymałam w końcu i po kolejnym "A po co ty tu przyszłaś? Wypier...j!" spakowałam manatki i wyprowadziłam się do wynajętego mieszkania...
Uważam to za swoje wielkie wyzwolenie i zwycięstwo. To był początek mojej refleksji nad sobą i swoim życiem i początek pracy nad rozwojem swojej świadomości i samoświadomości.
Spróbowałam potem jeszcze jakichś spotkań, randek, ale zraziłam się szybko. Trafiałam na poszukiwaczy przygód tudzież na mężczyzn, którym po prostu za bardzo do wszystkiego się spieszyło. Nie czułam się jak ceniona, darzona prawdziwym zainteresowaniem kobieta, ale niczym narzędzie do zaspokojenia różnych potrzeb - coś w stylu "nieważne, jaka, byle była". Złościło mnie, że "jak już jestem fajna, to wam wszystko wolno?!".
Jednocześnie, co chyba bardzo znamienne dla osób z dysfukcyjnymi doświadczeniami, nie wiedziałam, co prawidłowe i co zdrowe, mocno sobie "wkręciłam", że to ze mną coś nie tak. Próbowałam nieco obniżyć swoje wymagania i też nie kończyło się to dobrze.
Dbając o swoje granice, doświadczałam odrzucenia. Obniżając poprzeczkę, czułam się nadużywana, nieszanowana, nieważna. Nie umiałam odnaleźć tak zwanego balansu.
Pamiętam pewną randkę w ciemno... nie działo się nic zdrożnego, ale nie zapomnę, jak niezręcznie czułam się brana za rękę przez faceta zupełnie obcego, jak krępowało mnie takie paradowanie na oczach przechodniów - a przecież w naszym mieście wielu ludzi mnie zna... Nie zdobyłam się na otwartą komunikację, a zresztą do dziś mnie wkurza (nieziemsko!), że tłumaczyć trzeba elementarne zasady savoir-vivre'u.
Inna znamienna sytuacja: spotykam się z podobnie obcym mężczyzną. Spotkanie przebiega całkiem miło, choć nie wszystko mi się podoba. Pan nie do końca odpowiada mi z wyglądu, a w kawiarni przy obcych ludziach całuje mnie po rękach. Po namyśle jednak dochodzę do wniosku, że dam nam szansę i tym razem jak przystało na mocno dorosłą już osobę, otwarcie powiem, czego sobie nie życzę. Nie zdążyłam jednak powiedzieć niczego ; mój rozmówca na wiadomość o mojej decyzji (żeby się spotkać z nim ponownie), odpisał uradowany: "Marto, jak ja bym chciał się z tobą kochać!". Oczywiście szlag mnie trafił, zakończyłam pospiesznie rozmowę, a nazajutrz napisałam, że się jednak wycofuję.
O, tak właśnie wyglądały moje próby nawiązania nowych znajomości.
Było też parę spotkań po prostu nudnych, dających wyłącznie poczucie straconego czasu. Był pan, który nawet się nie speszył, gdy zapytałam go o matkę jego dzieci, która jak się okazało, wciąż była jego "legalną" żoną.
Dałam sobie spokój z facetami, uznałam sprawę za niewartą ponoszonych kosztów emocjonalnych.
Potem był jeszcze ktoś, kto w końcu został mężem dobrej koleżanki. Po początkowym koszu od niej, "wystartował" do mnie. Było to jedno wielkie słowne molestowanie seksualne. Jeszcze wtedy skłonna byłam do deprecjonowania siebie, uznawania, że to ze mną coś nie tak. Dziś nie zawaham się powiedzieć, że ten facet ma jakieś poważne umysłowe deficyty. Potwierdzam to z całą odpowiedzialnością, bo przez kilka lat obserwowałam jego małżeństwo z koleżanką ; które, notabene, właśnie dogorywa, a pozew, złożony przez nią, już czeka w sądzie.
Dopiero gdy spotkałam wielokrotnie już na moim blogu przywoływaną Pati, uwierzyłam, że mam prawo po prostu czuć po swojemu. Nie będę się teraz nad tym rozwodzić, ale jedno wreszcie wiem, jedno potrafię dziś powiedzieć:
Nie chcę związku dla związku dla niebycia samą. Nie chcę seksu bez duchowej, psychicznej bliskości i bez zau(fania.
Moim wielkim marzeniem jest zaczynanie od spotkań, rozmów - od przyjaźni. Chcę czuć się akceptowana i obdarzyć zaufaniem, a to nie od razu się pojawia. Tak bym chciała po prostu chodzić z kimś po lesie za rękę i czuć się zupełnie bezpiecznie.
Daję sobie prawo do tych oczekiwań, choć niejeden facet już je wyśmiał. Albo będę z kimś wystarczająco subtelnym i wyrozumiałym, albo pozostanę szczęśliwym (tak, już wiem, że to zupełnie realne) singlem.
Stary program każe mi się tłumaczyć pod postem i wyjaśniać, że opisałam tylko jedną, ciemniejszą stronę mojego życia, choć przecież nie jest pozbawione jaśniejszej i radosnej. Ale czy muszę się tłumaczyć?
Inteligetni zrozumieją :)
Nie musisz się z niczego tłumaczyć, a Pati ma rację: możesz czuć wszystko, co tylko się pojawia.
OdpowiedzUsuńMasz bardzo dużo obciążeń i emocjonalnych ran do uzdrowienia... To wszystko jest do zrobienia, da się to przepracować, ale mam wrażenie, że po pierwsze masz opór przed uznaniem i przede wszystkim poczuciem tego, jak bardzo zostałaś skrzywdzona ( mogę się mylić, nie jestem ekspertem). Zobaczenie w sobie biednego, skrzywdzonego dziecka to ważny moment, żeby wejść w proces żałoby po tym, co powinnaś dostać, a czego Ci ani rodzice, ani koledzy, nie zapewnili: bezwarunkowa miłość, akceptacja, poczucie bezpieczeństwa, wsparcie, opieka, pomoc w nauce i mnóstwo innych rzeczy. To są rzeczy, które każdemu dzieciakowi się należą! To święte prawo dziecka, żeby to wszystko dostać od tych, którzy je sprowadzili na świat! Mama powinna interweniować w szkole, żeby Cię nikt nie bił. Aż mnie trzęsie, jak myślę, że nikt Ci nie pomógł. No nie wiem, nie jestem profesjonalistką, ale wg mnie czeka Cię najpierw żałoba i uznanie własnych krzywd nie tylko intelektualnie, ale właśnie wejście w te emocje Dziecka i później dawanie sobie wsparcia z podosobowości Dorosłego, bo Ty naprawdę byłaś ofiarą i to trzeba samej przed sobą uczciwie uznać i opłakać, że Cię te wszystkie krzywdy spotkały. Oczywiście to dopiero pierwszy etap, bo nie wolno utknąć w żałobie i poczuciu krzywdy, bo wtedy to już będzie utrwalanie mentalności ofiary.
Może boleć, ale czy teraz nie boli? Więc skoro i tak boli, to niech ten ból przynajmniej prowadzi do czegoś lepszego.
Przytulam Cię mocno i jeszcze mocniej trzymam kciuki za tę podróż do prawdziwej siebie. :)
Ps. A wiesz, że w którymś momencie w trakcie terapii zdałam sobie sprawę, że ustąpiły różne dolegliwości fizyczne, jakie miałam?? Ból kręgosłupa, ból biodra, kolana, bóle zatok, częste infekcje gardła. Nawet cera mi się poprawiła. Serio!