Nie mogę się zdecydować: lubię w końcu te święta czy nie?
Wspomnienia z dzieciństwa mam bardzo pozytywne, nie jestem obciążona traumą złego domu.
Ale... Hmm... Może jednak trochę?
Już pisałam, że organicznie nie znoszę musieć. A święta kojarzą mi się z ogromną presją, odkąd przyszło mi samej za swoje odpowiadać. Musi być na czas, musi być zorganizowane. Nie miałam okazji nauczyć się tej organizacji, bo zawsze gdzieś na święta się szło: do teściów, do siostry, do szwagierki. Niewiele miałam do roboty, co najwyżej pomogłam teściowej lepić ostatnie pierogi. Nie lubię być sama odpowiedzialna za wszystko. Gdy byłam z rodzicami, potem z mężem, dzieliło się pracę, sama czyjaś obecność była wsparciem, bo ktoś coś podpowiedział, zaproponował, głupie naczynia pozmywał czy przyniósł ze sklepu część zakupów. Dziś mam dużego syna, który poproszony o pomoc nie odmówi, ale jednak to nie to samo, bo i tak jestem odpowiedzialna za całość, a on - typowy podwykonawca.
Nie! Święta mnie męczą.
Ludzie zapraszają nas do siebie z życzliwości i dobrego serca. Szczerze to doceniam, ale nieraz mam ochotę po prostu mieć święty spokój w te dni, spędzić je zupełnie po swojemu. Jestem już tak za pan brat z tym, co inni uważają za samotność, że zupełnie nie przeszkadzałoby mi spędzenie Wigilii w pojedynkę. Z jakimś skromnym jedzonkiem, może samodzielnie przyrządzonym, może kupionym, dobrą książką, lampką wina... Czego więcej chcieć?
W tym roku znowu byłam chora w ten magiczny podobno czas. Co gorsza nie mogę po chorobie dojść do siebie, zostały zawroty głowy (aż czasem wstyd, bo się po protu zataczam na ulicy), które mnie spowalniają, ograbiają z zapału i energii. Humor psują wyniki tomografii głowy. Niby nie stwierdzono poważnych zmian, ale opis wyników badania mnie przygnębił: cholera! Zmiany miażdżycowej przed pięćdziesiątką? To normalne??? A może to przez to straciłam słuch? A może już długo nie pociągnę? Mój ojciec w moim wieku już nie żył...
A tyle jeszcze bym chciała... Tyle pragnień, marzeń... z niektórymi dopiero zaczęłam.
Trudno o pogodę ducha, gdy się niedomaga.
Moja szwagierka, u której wczoraj gościliśmy, pracuje po dwanaście godzin, w tym również nocami. A jednak przygotowała piękną wigilię. Jej dom jest zawsze nienaganny, dostatni, widać, że im się powodzi. Płaci jednak za to swoją cenę, bo sama żartuje, że książkę czytała chyba jeszcze w podstawówce (trochę przesadza, ale kocha dom i to jest jej priorytet). Ale też jest szybka, energiczna i zorganizowana. Jak to się robi? dlaczego ja tak nie potrafię?
A więc porównania, w których wypadam kiepsko... A więc presja, by dorównać, a jednocześnie niechęć do bycia w niezgodzie z sobą. A wreszcie - sama się już gubię, co jest w tym wszystkim "moje". I wyrzut sumienia, że przekazuję te rozterki i niechęci mojemu synowi, który zresztą zdradza silne indywidualistyczne ciągoty. Ku pewnej mojej zazdrości, a niekiedy poirytowaniu nic sobie z konwenansów nie robi.
Czy ktoś z Was odważył się zupełnie porzucić oczekiwania społeczne wobec Bożego Narodzenia? Pozwolił sobie na ulgę i całkowite - nie jakieś tam kompromisy - odpuszczenie?
Jak Wam z tym?
Rodziców już nie mam, do nich na Wigilię pędziłabym jak na skrzydłach. Wpadłabym do Mamy wcześniej, pomogłabym robić te wszystkie pierogi, ona mówiłaby mi: teraz to i to... To byłaby radość...
Sporo wczoraj rozmawiałam z mamą szwagierki. Pochyliła ją śmierć męża, kłopoty zdrowotne. Potrzebowała chyba coś z siebie wyrzucić, bo dużo mówiła o chorobach, śmierci - jak nie ona, znałam ją jako pogodną osobę. Pożaliła się, że córka ma tyle pracy, a jeszcze i z nią ma zawracanie głowy, musi wozić do lekarzy itd.
Ot, święta.
Nie zarażam optymizmem w tym poście, ale pozwalam sobie na szczerość.
I wiecie, co jeszcze myślę? Że może po prostu stare przekonania walczą we mnie z nowymi. Że potrzeba czasu, cierpliwości i zaufania.
A księdza po kolędzie w tym roku nie przyjmuję. Nie będę udawać. Owszem, wierzę w mądrych duchownych, mądrą religię, ale nieczęsto się to spotyka, rzadko ta kolęda jest prawdziwym duchowym spotkaniem. Szczerze? Nie zdarzyła mi się takowa.
No, to po co?
Ano mu sobie odpuściliśmy już od kilku dobrych lat. Nie robimy żadnych Świąt, nie stroimy nie pieczemy ekstra, nawet stołu nie przyozdabiamy. Jest fajnie, normalnie, na luzie. Nie mamy żadnych moralnych kaców, żadnych dyskomfortów, że inni robią, a my nie.
OdpowiedzUsuńTrzeba sobie dać szansę na spróbowani:) Nie pożałujesz. Po prostu nic nie musisz, a na pewno robić Świat.
Czytałam o tym u Ciebie. Mnie jeszcze to odpuszczanie przychodzi z oporami. Podejrzewam, że nieprzypadkowo trzeci czy czwarty rok właśnie przed świętami choruję. Co roku łapię stres i złość na cały świat, że "muszę". Z drugiej strony wciąż to wszystko ma dla mnie urok, lubię gdy się te dni odróżniają od innych. Szukam złotego środka.
UsuńDziś jest fajnie, bo na luzie.
Ja drugi rok robię po swojemu, ale to dopiero po śmierci mamy, bo wcześniej się ze względu na nią ciągle naginałam, wymuszałam na mężu i synu, żeby się przystosowali i robili dobrą minę...Święta wtedy to był dla mnie najbardziej stresujący czas. A teraz robię to, co mi w duszy gra. :) Była skromna wieczerza, jest trochę niecodziennych smakołyków, jest choinka, ale nie ma żadnej spiny i wreszcie widzę po mężu, że odpoczywa bez wkurwu. Jutro mnie czeka próba sił, bo są zakusy, żeby nam to zepsuć...Zobaczymy, ale nastawiam się kompromisowo. :)
OdpowiedzUsuńJa z roku na rok bardziej po swojemu, ale jeszcze nie wyzbyłam się tych negatywnych emocji. Dobrze to ujęłaś: jak mi w duszy gra.Tak właśnie bym chciała, ale jeszcze chyba nie do końca wiem, jak i co mi gra.
OdpowiedzUsuń