czwartek, 17 października 2024

Robota leży

Wróciłam do pracy i wróciły stare problemy.
Dlaczego jednego dnia jestem cała w skowronkach i gotowa góry przenosić, a drugiego - niemalże zgon. Obserwuję to od jakiegoś czasu i badam, zamiast tylko na te stany narzekać. Szukam sposobów, by pomóc samej sobie w tych bardzo trudnych momentach.

Wczoraj czułam się wspaniale, co przypisałam dobrze przespanej nocy. Postanowiłam, że zadbam o odpoczynek również kolejnym razem. Położyłam się o przyzwoitej porze, a jednak rano musiałam zmuszać się do wstania. W pracy obserwowałam problemy z koncentracją i poczucie zmęczenia. Zmuszałam się do swoich obowiązków, ale kiepsko mi szło. Denerwowało mnie zbyt silne światło jarzeniówek, drażniło włączone radio.

Całe lata myślałam, że jestem leniwa,bo uciekałam przed podobnymi trudnościami. Dziś na ucieczki nie chcę sobie pozwalać, pragnę we własnych i cudzych oczach uchodzić za przyzwoitego człowieka, pracownika, obywatela. Ale nie przesadzę i nie skłamię mówiąc, że bywa mi ciężko.

I jak ja mam czegokolwiek ważniejszego dokonać w życiu z takim wiecznym niedomaganiem? Ludzie robią jakieś kariery, zarabiają jakieś pieniądze, żyją pełną piersią, a dla mnie sukcesem bywa, że nie zostawiam na noc bałaganu w domu, że ugotowałam obiad pomimo ochoty, by wyłącznie leżeć. A przecież mam swoje marzenia, ambicje, zamiary.

Może w myśl zasady, która każe widzieć pełną połowę przysłowiowej szklanki powinnam sobie pogratulować, że jednak jestem dość aktywna, mam zainteresowania i chęci, by jednak działać w miarę możliwości? Ciągle jednak skrzeczy we mnie ten wewnętrzny krytyk, wymyślający mi od gnuśnych leni, straszący, że z moim tempem nie starczy mi czasu na realizowanie siebie. Mam wrażenie, że "większe pół" mojego życia to  - jak często mawiam - zdychanie, taki - jak mawia Pati - tryb przetrwania.

I jak tu na przykład zwiększać swoje zasoby finansowe, kiedy brak sił?

Przyszłam dzisiaj do domu taka "padnięta", ale trzeba było przygotować zaplanowany na dziś szybki obiad z makaronem. Zmusiłam się zatem, potem zjadłam, a następnie postanowiłam odpocząć. Myślałam nawet o drzemce, ale wdałam się w internetową pogawędkę z moimi siostrami i o dziwo, bardzo mnie to odprężyło. Wstałam zatem i umyłam naczynia, oraz pozbierałam pranie suszące się przed domem.

I więcej nic mi się nie chce. Zarządziłam "minimum programowe". Jest wpół do dziewiątej wieczorem, a ja już przygotowałam sobie piżamę i za chwilę zapakuję się do łóżka z ksiażką.

Niech robota leży, a ja...

A ja też! ;)


P.S. Szukając przyczyn kiespkiej formy, stwierdziłam, że chyba to.... wiatr. Pogoda i jej wpływ.
      Że jestem dość zaawansowanym meteopatą, przekonałam się nieraz. Ale jak mnie to wk...!!!

wtorek, 15 października 2024

O jesieni i jej wyzwaniach

Czy mam dzisiaj coś do powiedzenia?
Niewiele, Bogiem a prawdą.

Druga połowa października to jedna z niewielu pór roku, których nie darzę sympatią. Nadchodzą długie wieczory, przeważa pochmurna pogoda, ludzie pochowali się w domach, a ci z którymi regulatnie się spotuykałam, jakoś przestali mnie pociągać albo są za daleko, żeby ot tak, wdepnąć do nich z wieczora. Na siłę nowych nie szukam, wierzę, że prędzej czy później życie podsunie okazję, którą ochoczo wykorzystam, bo natura podobno próżni nie znosi.

A po co mi R. - pijak, po co mi D, skoro mnie nudzi i drażni, po co mi Asia, moądra skądinąd dziewczyna, z którą też jakoś dużo rozbieżności? Chcę kogoś, z kim bardzo "kliknie" mi duhcowo. Ze wspomnianą Asią nawet sporo klika, ale nie tyle, ile bym chciała. Mam wrażenie, że zdystansowała się do mnie po wspólnej wycieczce z D. we wrześniu. Właśnie wtedy wylazły ze mnie tłumione emocje, nie tylko zresztą odnośnie D. Gorąco wtedy było, złościło mnie, że nie daje rady w pełni uczestniczyć w rozmowach, w restauracjach drażniła mnie muzyka, utrudniająca słuchanie koleżanek. To wszystko dało niezbyt chlubny dla mnie efekt.

Muszę się przemóc, spotkać z Aśką (jasne, że zmieniłam imię) i otwarcie z nią o tym porozmawiać. Na D.  już nie mam ochoty.

A tymczasem odwieczne jesienne wyzwanie: zrobić coś, by było milej w naszym domowym gniazdku. Ruszam zaraz do Biedronki po makaron na szybki obiiad, a na kolację ugotuję sobie i synowi potężny gar budyniu.

I koniecznie jakaś "konkretna", przykuwająca uwagę książka, bo ta, którą czytam obecnie, jest dosyć interesująca, ale trochę się do jej lektury trzeba mobilizować. Chcę czegoś, co "samo" się czyta.

niedziela, 13 października 2024

Niedzielnie

Czekałam na powrót syna, aż tu nagle zawiadomił mnie, że on wraca dopiero jutro, ponieważ jest to dzień wolny od nauki - Święto Edukacji Narodowej. Szkoda, bo jakoś raźniej z nim, nawet gdy siedzi w swoim pokoju. No, cóż... przeżyję.

Zgodnie z tym, co napisałam wczoraj, zmobilizowałam się dziś do wyjścia z domu. Wybrałam się na rowerową przejażdżkę, w czasie której odwiedziłam Rodziców na cmentarzu, a potem nazbierałam orzechów na przedmieściach. Czeka mnie łuskanie - terapia zajęciowa w sam raz na te jesienne długie wieczory.

Obejrzałam na raty - wczoraj i dziś stary western "Pojedynek w słońcu" z przesławnym Gregory Peckiem. Film ten pamiętam z dzieciństwa i zapragnęłam odświeżyć go sobie w pamięci.
Wrażenia zgoła inne niż ponad trzydzieści lat temu. Irytująca bohaterka i paskudny typ grany przez "boskiego" Gregory'ego. Może mam jakiś deficyt hormonów, libido i nie wiem, czego jeszcze, ale całe to bajanie o targających ludźmi namiętnościach słabo do mnie przemawia. "Pojedynek" jest pełen stereotypów o kobiecie, mężczyźnie i miłości - woda na młyn feministek. Aczkolwiek oglądało się go z zainteresowaniem.
Dziś, skoro syn wzgardził rodzinnym gniazdem, wypełnię samotność kolejnym filmem - "Wielkim małym człowiekiem", bo oglądałam go po tak zwanych łebkach wiele lat temu. Właściwie wcale nie oglądałam, leciał sobie w telewizji, a ja przypadkiem byłam w pobliżu i kilka razy zerknęłam na ekran telewizora.
Cieszę się, że mam spore zaległości kinowe, bo nadrabianie to też niezła rozrywka. Jak zwykle "nie ma tego złego...".

W domu jest ciepło, rozpaliłam w piecu, na kuchence gotuje się zupa pomidorowa na jutro.

Czego więcej chcieć?

A jutro do pracy po dwóch tygodniach laby. Szczerze? Wcale mi się nie chce, już wolę te swoje samotne wieczory, za to czas do wyłącznej dyspozycji. Ech, wolności!

sobota, 12 października 2024

Wieczorem, wieczorem...

Nieco trudny był ten dzisiejszy dzień, pozbawiony entuzjazmu sprzed tygodnia.
Może już za długo jestem w domu?
A może po prostu pozwoliłam sobie na zgnuśnienie? Bo to decyzja i wybór przecież.

Jakoś tak nie mogłam pokonać swojego wewnętrznego leniucha.
Bzdura! Mogłam oczywiście, ale tego nie zrobiłam. Odkładałam na później swoje zamiary, na obiad zjadłam byle co, w domu przez pół dnia panował rozgardiasz. Dopiero późnym popołudniem wzięłam się w garść, poprałam, pozmywałam, ruszyłam tyłek na Biedronkowe zakupy.

Wieczorem "odpaliłam" stary film "Nad rzeką, której nie ma". Chociaż już znany, jakoś zachciało mi się go sobie przypomnieć. Zjadłam przy tym całą miętową czekoladę, popijając kawą "Inką".

W międzyczasie za oknem zameldował się kot, więc wpuściłam go i mam towarzystwo do wylegiwania się na kanapie. Dobrze, że jest ten Mruczuś - doprawdy "dom bez kota to głupota".

Syn spędza popiątek w Mieście Wojewódzkim. Ech, młodość...

Jestem sama w domu i przyznam, że jesienią, w te długie wieczory bywa to niełatwe. Lubię tę moją ciszę i spokój, ale nie zawsze mi z nimi po drodze.

Moja koleżanka ze szkolnych lat - nie dość, że w ogóle jedna z najmądrzejszych osób, jakie znam, to jeszcze zawodowa psychoterapeutka - napisała mi w rozmowie na ten temat: "Wyłaź z domu na jesienne nastroje". Ma rację.
Wymaga to oczywiście mobilizacji, przezwyciężenia lenistwa, ale nieraz przekonałam się, jak bardzo warto po prostu się ruszyć. Choćby samotnie do kawiarni. Na spacer, na przejażdżkę rowerem po najbliższej okolicy albo autobusem do sąsiedniego miasteczka.
Dawniej miałam D., z którą raźniej było przetrwać jesień, ale tym razem pomimo pewnego osamotnienia wolę własne towarzystwo.

I to ostatnie zdanie bardzo wiele mi powiedziało.

piątek, 11 października 2024

Mniemania i domniemywania

Gdy przez jakiś czas "byłam" z R., spieraliśmy się niekiedy o D. i jej męża.
On od razu wiedział, co czuje i myśli na ich temat, i nie wahał się nazywać tego po imieniu. Nie doświadczał moich skrupułów. Stwierdził, że mąż to "tendencyjny głupek", a i D. intelektem nie grzeszy.

Protestowałam wtedy, mówiąc, że może rzeczywiście nie jest mocno lotna (co do męża pełna zgoda, nieciekawy człowiek), ale ma inne zalety - jest życzliwa i serdeczna, miło i wesoło się z nią spędza czas. Tacy też chcą żyć - kwitowałam żartobliwie krytyczne uwagi.

W pewnym momencie przestało mi być już z nią tak miło, ale karciłam się za swoje odczucia, jak mitygowałam kiedyś R. W końcu jednak nie dałam rady już się mitygować i wyszło, jak wyszło - pisałam w niedawnych postach.

Walczyłam i ciągle jeszcze polemizuję ze swoim sumieniem, które nakazuje mi wyrozumiałość i łagodność wobec koleżanki, wobec słabszych. Wyrzucam sobie wywyższanie się nad innych, co miałam do zarzucenia R.
R. miał wieeelkie mniemanie o sobie!

Tak mocno męczy mnie ta sprawa, że zwierzyłam się siostrze. Siostra odparła na to, że unika porównywania się z innymi. Nawet jeśli ktoś niedomaga na jednym polu, na innym może mieć zasoby, których moglibyśmy tylko pozazdrościć. Racja!

D. na przykład śpiewa, występuje publicznie, potrafi nawiązywać relacje z innymi ; to ona wyciągnęła do mnie rękę w trudnym porozwodowym czasie i zaprosiła do siebie na wino, gdy jeszcze znałyśmy się tylko z widzenia. To umiejętność, której się chętnie od niej uczyłam i uczę.

Więc jak to jest? Znać i doceniać czyjeś zalety,  a jednocześnie nie móc ścierpieć wad? Wad, o których się wiedziało i które się do niedawna akceptowało. Dlaczego wreszcie zaczęły tak przeszkadzać?

Zadaję sobie i nie tylko sobie te pytania i powoli wyłaniają mi się odpowiedzi:

D. była świetną kumpelą i nieprawda, że nie łączyło nas głębsze porozumienie, bo odbyłyśmy wiele rozmów na głębiej nas obchodzące tematy. Zmieniło się jednak wiele okoliczności i zmieniłyśmy się obie. Ja szukałam swojej ścieżki, ona poszła swoją - w dwie różne strony. Ona w chorobie i wskutek rodzinnych kłopotów stała się trudna, ja też nie byłam oazą spokoju, obarczona swoimi problemami. Ona zrobiła się wiecznie niezadowolona, wciąż gadająca o tym samym, nadpobudliwa, a ja z kolei - niecierpliwa, wybuchowa i chyba nie mniej nadpobudliwa.

Nie wiem, czego jej trzeba najbardziej (może powinnam była zapytać?), ale mnie zdecydowanie teraz - spokoju i czasu dla siebie. Muszę powoli przywyknąć do aparatów słuchowych, "wymiany" zębów, zmian w pracy, bo też zaszło ich sporo. Już spokojniej, ale wciąż jeszcze "trawię" stratę Mamy. Gdy się sobie przyglądam, widzę, że psychicznie mnie to wszystko solidnie obeszło, było tego wiele w stosunkowo krótkim czasie.

Ten mój dwutygodniowy urlop w domu to błogosławieństwo.

Wracając jeszcze do stanowiska siostry, bo odeszłam od tego wątku - według niej, jeżeli z kimś ewidentnie nie po drodze, to trzeba posłuchać siebie i dać sobie spokój... dając go tym samym tej drugiej osobie. Nie oczekujmy, że ktoś będzie taki jak nasze widzimisię. A kryzys w relacji, jeśli ma przeminąć, to przeminie.

Nie zawsze zgadzam się z moją siostrą, ale jej zdrowe spojrzenie na wiele spraw cenię nie od dziś.

Tak być nie może!

Nie uważałam się nigdy za uzależnioną od Internetu, choć jest w moim życiu tak samo obecny, jak kiedyś dla wielu z nas był telewizor. Wielu oglądało telewizję w dużych ilościach, ale nie miało z tym specjalnego emocjonalnego problemu. Była, to była, nie - to nie. Tak traktuję internet... a może mi się zdawało, że tylko tak?

Na pewno ograniczaniu sobie internetu, a zwłaszcza Facebooka, na którym oczywiście mam konto, nie sprzyja fakt, że obecnie wyposażone w internet są telefony komórkowe. Do komputera trzeba podejść, włączyć, kliknąć, zasiąść przed monitorem - i ja lubiłam zasiąść raz, a porządnie. Natomiast telefon stale jest gdzieś w zasięgu ręki i gdy mam więcej wolnego czasu - lub przeciwnie, szukam pretekstu, by odwlec jakąś robotę - machinalnie po niego sięgam "tylko zajrzeć". A potem już leci niczym domino: tu zajrzę, tam kliknę, tu mnie link przyciągnie, tu zdjęcie koleżanki. Tu mnie aż podniesie, by zareagować, coś odpisać, tam sama pochwalę się jakimś zdjęciem. Jako blogowiczka - gaduła mam zawsze coś do powiedzenia, skomentowania, niepomna faktu, że mało kogo to obchodzi, a wręcz może przysporzyć mi czyjejś niechęci. Ot, przyzwyczajenie.

"Fejs" mi się przydaje, to dzięki niemu poznałam Pati Garg, kilku miłych znajomych, mam zapewniony kontakt z osobami, które są daleko, a na których mi zależy. Jest jednak druga strona medalu - łatwość utraty samokontroli. Pilnuję się od pewnego czasu, by mniej się udzielać, nie dawać się prowokować, jednak na tym moim długim domowym urlopie znowu się zapomniałam. Przez kilka ostatnich dni pisałam o tym, co mnie zafrapowało, opublikowałam kilka memów, które mnie rozbawiły, przeglądałam przypadkowe artykuły - i po jaką cholerę?!

Odezwała się D. pod moimi postami, a z D., jak wiadomo, mam problem. Musiałam się mocno gryźć w język, by nie skomentować uszczypliwie niektórych truizmów. By nie obnażać publicznie niechęci, która mnie ostatnio ogarnęła w stosunku do tej osoby. Musiałam perswadować sobie, że nie warto zbyt poważnie traktować wymiany zdań w mediach społecznościowych.

Żal mi rezygnować z korzyści, jakie daje facebookowa przestrzeń, ale muszę swoją aktywność mocno zweryfikować. Tak dalej być nie może.

czwartek, 10 października 2024

Bycie

 Ileż to ja się nasłucham i naczytam, jak to nudno w domu, jak to nierozwojowo, jak to "dziko".
A ja uwielbiam. Czuję się w tej swojej "łupince", jak pisze E-ka, bezpiecznie, przytulnie i spokojnie.

Ileż się nasłucham o wyższości pracy zawodowej nad wychowywaniem dzieci. A mnie macierzyństwo dostarcza nieustannych radości i zachwytów - zupełnie innych dziś, a innych kilkanaście lat temu. Nie ma nudy w byciu rodzicem, nie ma rutyny i nie ma powtarzalnych scenariuszy.

Kocham moje macierzyństwo. Wciąż mnie ono uczy i rozwija, wciąż czymś zaskakuje i nie pozwala stać w miejscu. To ambitna rola.

Bo każda, ale to każda życiowa rola może być realizowana ambitnie lub bez serca.

Bo można w "kropli wody" odkrywać całe światy... tego uczy mnie bycie matką.

Tego uczy mnie bycie człowiekiem.

Tego uczy mnie - bycie.

Parę nowinek

Zaziębiłam się lekko. Na szczęście lekko i zwalczam wroga w zarodku.

Przedwczoraj siostra wyciągnęła mnie do lasu na grzyby. Grzybiarz ze mnie marny, kiepsko je widzę, ale pasjami uwielbiam przebywać w lesie i nigdy nie odmawiam okazji. Rezultat polowania: dwa dorodne prawdziwki i jeden krzepki zajączek w koszyku siostry. Ponieważ siostra grzyby lubi tyko zbierać, a gotować i jeść już niekoniecznie - zdobycz dostała się autorce niniejszych słów :) Jajeczniczka z grzybkami na śniadanie nazajutrz smakowała wybornie!

Nie jestem tego pewna, może jednak staję się już kobietą w "pewnym wieku", gdyż od czasu do czasu ni z tego, ni z owego robi mi się gorąco. Tak też było w lesie, rozpięłam więc kurtkę, a potem dopadł mnie wieczorny chłód. 

Wczoraj "poprawiłam" w Mieście Wojewódzkim, bo ubrałam się za lekko, jakoś żadne grubsze okrycie nie pasowało do stroju, w którym bardzo chciałam "wystąpić".

No i dziś w gardle drapie.

Postanowiłam zatem pozostać w domu, wygrzać się solidnie i wypić morze herbaty z imbirem. Imbir podobno ma działanie zbliżone do czosnku, a więc jest naturalnym antybiotykiem, do tego ma właściwości rozgrzewające.

Znowu ciut się rozmemłałam, ale furrrda! Na urlopie wszak jestem!

Plany tutystyczno - towarzyskie na nadchodzący weekend odwołane.

Bardzo Dobry Kolega zachował się nieco dziwnie. Nie od razu, ale zdradził się, że nie był przygotowany ma mój przyjazd obecnie, myślał raczej o wiośnie, bo podobno to bardziej dogodna pora na zwiedzanie jego cudownych lesistych okolic. Trochę mi dziwnie, trochę niesmacznie, ale szanuję to i nie zamierzam się napraszać.
My, dziewczyny (te starsze również) lubimy sobie wyobrażać więcej, niż mówią fakty, odniosłam jednak wrażenie, że są między nami jakieś niewypowiedziane nastroje, emocje, napięcia, gdy byłam u niego dwa lata temu. Przez jakiś czas Kolega bardzo się angażował w messengerowe rozmowy, potem zrobiło się spokojniej, ale kontakt trwa do dziś. Myśłałam, że ucieszy go moja wizyta, a tu... 

Nie zwykłam pchać się tam, gdzie mnie nie proszą, zwłaszcza jeśli chodzi o to całe damsko-męskie zamieszanie. Nie jestem zdobywczynią, bardziej mnie to poniża niż mi imponuje, choć wcale nie twierdzę, że kobieta ma wyłącznie czekać i przejawy inicjatywy nie są mi zupełnie obce. Ale chcę czuć, że jestem mile widziana.

No i cały lęk o ujawnienie "strasznej prawdy" o zębach okazuje się niepotrzebny.

A z zębami sprawę dopięłam wreszcie na ostatni guzik. Przesympatyczny (serio) pan protetyk dokonał ostatnich poprawek i jest mi teraz tak wygodnie, jak tylko da się wygodnie funkcjonować z protezą. Wyglądam nareszcie jak człowiek!!! Śmiałam się cały czas do siebie idąc ulicą wśród słońca i złotych liści. Całą gębą!

Przy okazji tej eskapady spotkałam się z H., świetną kobietą poznaną dwa lata temu w iwonickim sanatorium. Wspaniała osoba, emerytowana dyrektorka jednej z okolicznych zawodowych szkól, kobieta o szerokich horyzontach i dużej kulturze, mądry i życzliwy człowiek. Wiele się od niej uczę i co nieco zawdzięczam. Podziwiam jej aktywność pomimo wieku (już dobrze po siedemdziesiątce) i nie najlepszego zdrowia.

Swoją drogą zastanowiłam się trochę nad poszerzeniem sobie horyzontów. H. interesuje się żywo polityką, wydarzeniami na świecie, podczas gdy ja mocno w ostatnich latach "odjechałam" w swój wewnętrzny i duchowy świat i całkowicie zignorowałam to, co się dzieje wokoło. Powodem jest, między innymi, chęć ochronienia siebie przed bombardującymi zewsząd okropnościami, jednak jakieś ogólne pojęcie przydałoby się choćby po to, by być partnerem w rozmowach z H., czy zaprotestować przeciwko bijącym w oczy idiotyzmom głoszonym przez niektórych "znawców". Choć polityki nie lubię, stronię od niej, czasem głupio mi nie wiedzieć podstawowych rzeczy.

A mój osobisty potomek - maturzysta angażuje "starą matkę" do wspólnego rozwiązywania zadań matematycznych. Więc i matematycznie mam sposobność się podreperować - ja, "rachmistrz wszechczasów"!

poniedziałek, 7 października 2024

Wiwisekcja ;)

Wczasów pod gruszą dzień kolejny. Trochę niezdyscyplinowania wkradło się w moje życie, ale niech tam! zezwalam :) Za to dużo czasu na rozmyślania i utrwalania tychże na blogu. Jak ja lubię pisać!

Jakiś stres mnie z rana dopadł, kiedy tak zaczęłam zastanawiać się nad zadaniami do wykonania na dziś. Obiad sam się nie ugotuje, pranie samo się nie wstawi i nie rozwiesi...

Rozbieram na czynniki pierwsze i "przeżywam" bardzo oczywiste sprawy. Jestem świadoma, że mogę wydawać się z tym śmieszna i "upierdliwa". Ale u siebie jestem na moim blogu, kto nie chce, niech nie czyta. A nuż jednak komuś pomoże to, co wyczyta u mnie? I pomyśli: kurczę! a myśłałam (-em), że tylko ja tak mam!".

Każde zadanie urasta u mnie do piramidalnych rozmiarów i nieraz zastanawiałam się, dlaczego, bo przecież to absurd. Dzięki Pati nauczyłam się to badać, rozpoznawać, rozbrajać. Warto sobie dać na to czas i przyzwolenie.

Wyszłam z domu, gdzie było dużo stresu i nerwów. Obwiniam o to głównie Mamę, ale oboje rodzice mieli swoje "zasługi". Mogłabym o tym pisać długo i rozwlekle, ale nie o żalenie się ani oskarżanie moich rodziców tu chodzi. Nie bez powodu jednak napisałam we wczorajszym poście, że trzeba dzieciom pozwolić być sobą, nawet gdy się je dyscyplinuje i  nie przesadzać z reakcjami na niespełnianie naszych oczekiwań, bo dzieci nigdy nie będę "toczka w toczkę" zgodne z naszymi oczekiwaniami i wyobrażeniami,.

Wpływ przeszłości na mnie jest bardzo silny. Dziś to wiem, tak więc mogę to świadomie zmieniać.

Układ nerwowy, gdy jest nieustannie pobudzany, uczy się trwać w ciągłej gotowości do obrony i oporu. Osoba, która tego doświadcza, żyje w napięciu, często niemal permanentnym.
Mnie nieraz mówiono, że robię "ze wszystkiego" wielką sprawę, że tylko mnie dotknąć, a wybucham i czasami lepiej do mnie bez przysłowiowego kija nie podchodzić. O, tak! Nerwus jestem, co niektórych bardzo zaskakuje, bo bywam też spokojna i łagodna, gdy nic mnie nie "uruchamia". Ale uruchomić mnie nie jest trudno. To ten układ nerwowy, który nie dość, że od dziecka narażony na stresy, to od urodzenia chory, więc podwójnie obciążony. Tej prawdy długo nie dopuszczałam do siebie.

Moja Mama była taka porywcza i nerwowa. Dużo krzyczała, potrafiła uderzyć, czym popadło. Dziś już wiem od cioci, jej siostry, że nie bez powodu.

Ogromnie pomaga mi świadomość tego wszystkiego zrozumieć ją i samą siebie. Zrozumieć nie zaprzeczając, że działo się źle. Zrozumienie jest jednak punktem wyjścia do zmieniania złych wzorców. 

Więc, okay, rozgrzeszam siebie z porannego rozmemłania i niechęci do pracy. Zgodnie z zaleceniami Pati (która zachwala, zachwala i jeszcze raz zachwala medytację) na pół godziny wyciszyłam się i wsłuchałam w siebie. Zastosowałam poznane techniki uspokajania i kojenia rozklekotanych nerwów, pogadałam z malutką Martą z dawnych czasów, która ewidentnie się we mnie odezwała. Powoli doszłam do siebie i teraz mogę działać.

Przy okazji - wiem już dlaczego tak bardzo marzę o pracy z domu i tak bardzo lubię urlopy. Tylko w domu mogę sobie pozwolić na bieżące zaspokajanie swoich potrzeb związanych z tym całym napięciem i stresem. W biurze, wśród obcych ciągle trzeba udawać.

niedziela, 6 października 2024

Bardzo subiektywne wskazówki dla początkujących rodziców*

 Dziś rano myślałam sobie o wszystkim i niczym i tak wpadłam na pomysł kolejnego postu.

Czas mam, to popiszę, bardzo to wszak lubię.

Jestem matką osiemnastolatka, już prawie dziewiętnastolatka.

Czego nauczyły mnie te lata? Co mogłabym przekazać początkującym matkom i jak je wesprzeć w milionie wątpliwości, niepewności, obaw?

Po pierwsze - zasada uniwersalna, odnosząca się do WSZYSTKICH, ALE TO WSZYSTKICH obszarów życia: TYLKO SPOKÓJ MOŻE NAS URATOWAĆ.
Nie bierzmy do siebie zbytnio wszystkich wyskoków naszych dzieci: ich nieprzemyślanych słów, ich emocjonalnych zachowań, tych wszystkich momentów, gdy nie są takie, jak nam się wydaje, że być powinny. Wychowujmy, stawiajmy wymagania i granice, ale miejmy dystans i nie dajmy się zwariować.

Po drugie - miejcie świadomość, ze nigdy nam się nie uda ukształtować dzieci dokładnie tak, jakbyśmy sobie życzyli. Nieprawda też, że dziecko można do wszystkiego zmusić - chyba że za cenę tłamszenia jego osobowości, przemocą - ale chyba nie o to nam chodzi? Doskonale pamiętam, jak kategorycznie odmówiłam spożywania ciepłych posiłków w szkole i żadna siła nie była w stanie zmienić mojej decyzji - a rodziców nie miałam pobłażliwych.

Po trzecie - młode Mamy, nie dajcie się wpędzić w kompleksy wobec innych matek! Nie pozwólcie, by ktokolwiek podkopywał Wasze poczucie macierzyńskiej wartości i wiarę we własne rodzicielskie kompetencje. Miejcie dystans wobec wszystkich nieproszonych rad!
Inni często nie znają sytuacji, nie znają całości - jakim prawem oceniają nasze macierzyństwo.
Mnie kiedyś powiedziała koleżanka, że jestem ustępliwą matką, a nie miała pojęcia, że przed wyjściem na spacer obiecałam synkowi, że dziś on będzie szefem wycieczki i będzie wybierał, w którą stronę pójdziemy.

Nie upierajcie się, by wszystko w Waszym rodzicielstwie było idealne i perfekcyjne.

Uwierzcie, że dziecko nie zagłodzi się dobrowolnie, odmawiając posiłku, ale niech nie podjada w tym czasie innych rzeczy. Spokojnie! Gdy naprawdę zgłodnieje, zje obiad czy śniadanie. Oczywiście jak każdy człowiek, tak i dziecko ma prawo czegoś autentycznie nie lubić.

Każde dziecko jest inne i nie da się przyłożyć jednej miary do wszystkich.

Ceńcie chwile! Dzieciństwo niesamowicie szybko przemija. Może jesteście zmęczone przewijaniem, noszeniem, ale uwierzcie, za chwilę to będzie tylko wspomnienie. Bardzo tęsknię czasem za tym małym ciałkiem w ramionach.

Doceńcie, że macie okazję przebudzić swoje wewnętrzne dziecko, pobawić się i powygłupiać. Dziecko to świetne "alibi" by porzucić powagę. Bawcie się ze swoimi maluchami, wchodźcie w ich świat. Może nie wszystko z dziećmi lubi się robić, może wolałoby się swoje dorosłe zajęcia, ale cieszmy się razem, czym tylko się da. Ja nie lubiłam układania klocków, choć robiłam do dla syna, natomiast kochałam spacery i chodzenie po kałużach. Na ulicy wodziliśmy się za nosy i miałam serdecznie w nosie, czy ktoś na mnie "dziwnie" popatrzy.

Nie żałujcie dzieciakom ciepła, przytulania - bo jak nie teraz, to kiedy?

Traktujcie poważnie swoje dzieci. Mój Misiek zadziwiał mnie czasem swoimi pytaniami, uważałam je za bardzo ambitne, naprawdę mnie zatrzymywały i skłaniały do refleksji, rewidowania swoich poglądów itp.

Pamiętajcie, że nasze dzieci wychowują nas nie mniej niż my je wychowujemy. Uczmy się od naszych dzieci!

Nie bójmy się swojej intuicji w rodzicielstwie.

Korzystajmy z doświadczenia innych, radźmy się, gdy potrzebujemy, ale pamiętajmy, że ostateczne decyzje należą do nas. To też prawda odnosząca się do całokształtu naszych doświadczeń



No i z tak zwanego grubsza to tyle. Jeśli coś jeszcze przyjdzie mi do głowy - uzupełnię.


*Często w poście zwracam się do matek, ale to oczywiste, że nie tylko matki wychowują swoje dzieci. Wybaczcie, Tatusiowie!

Pieniądze i ja

 Brrrr!

Czas rozpalić piec! Zwlekałam z tym długo, bo i pracy to wymaga, i szkoda opału, póki jeszcze można się poratować dodatkowym swetrem. Jednakże granica komfortu została przekroczona i męczyć się nie zamierzam. Precz z zimnymi łapami i stopami! Choroba zafundowała mi kłopoty z krążeniem, więc trzeba o siebie zadbać.

Ale to za chwilę, na razie wyleguję się jeszcze w ciepłym łóżeczku, oddając się ulubionym zajęciom.
"Astrid..." przeczytana. Z całym przekonaniem zachęcam do sięgnięcia po tę inspirującą biografię. Właśnie za inspiracje lubię dobre biografie. Oraz za autentyczność - to ona najbardziej mnie do lektur przyciąga - nawet jeśli książka opiera się na fikcji, niech będzie wiarygodna i przekonująca. Jakoś nie przepadam za cukierkowymi czytadełkami pisanymi wyłącznie ku miłej rozrywce. Chociaż zawsze twierdzę, że nawet z morza bzdur można wyłowić coś cennego i mądrego, w głupiej skądinąd książce natrafić na myśl, której właśnie potrzebujemy.
Teraz chyba wezmę się za "Gdyby zamilkły kobiety" Krystyny Kofty, którą podprowadziłam jeszcze nie zewidencjonowaną z mojej biblioteki.

Wysłuchałam tzw. webinaru Sylwii Kocoń, jednej z moich ulubionych specjalistek od osobistego rozwoju. Pełno dziś przeróżnych "guru", psychologów, nauczycieli, jeden przez drugiego promują się na Facebooku, ale nie każdy do mnie trafia, od niektórych wręcz mnie odrzuca. Wiem, że nie brak też pseudoekspertów i rozmaitych szarlatanów. Trudno też nie oszaleć z nadmiaru "szczęścia", więc trzymam się dwóch ulubionych pań: Pati Garg (kocham! ;) ) oraz właśnie Sylwii.

Sylwia mówiła dziś o pieniądzach: dlaczego miewamy z nimi kłopoty i jak pozwalać sobie na większą obfitość finansową. Było to interesujące - muszę przyznać - i dające do myślenia.

Mnie się "wycieki" finansowe nie zdarzają. Nie rozumiem kłopotów z niekontrolowanymi wydatkami, bo nawet jeśli pozwalam sobie na typowe zachcianki, decyduję o tym świadomie (co nie znaczy, że nigdy-przenigdy nie kupiłam czegoś głupio i bez sensu). Natomiast zaskoczeniem w dorosłym życiu był dla mnie fakt, że - kurczę! - wystarcza mi na wszystko, czego potrzebuję.
Aczkolwiek fakt - nie potrzebuję zbyt wiele. Nie przeszkadza mi, na przykład, że prawie cała moja garderoba to ciuchy używane (tu się uderzę w pierś wydatną: trochę tego za dużo). Nie przeszkadza mi, że nie bywam co roku za granicą, bo "można być w kropli wody światów odkrywcą" (Józef Baran) oraz "wędrując dookoła świata, przeoczyć wszytko" (J. Baran). Nie kupuję ton kosmetyków, bo nigdy nie przepadałam za makijażem (zawracanie gitary :) ) itd.

Widzę wyraźnie, jak wiele zależy od wyboru, decyzji. Widzę, bez jak wielu rzeczy naprawdę spokojnie i bez krzywdy dla siebie możemy się obejść. Widzę, jakim nadmiarem wypełniamy życie.

Widzę wreszcie, ile przekonań na temat pieniędzy tkwi w naszych głowach!

Latami przekonana byłam, że mam bardzo małe finanse. Były czasy, że bałam się - ot, tak - pozwolić sobie na lody, kino... Gdy trafił się nadprogramowy wydatek typu spotkanie w lokalu z dobrymi znajomymi - torturowałam się przeliczaniem, jak zrównoważyć uszczerbek w budżecie, wyrzutami sumienia itp.
Kombinowałam, na czym by tu zaoszczędzić - ale w pewnym momencie tak przesadziłam ze sknerstwem, że chodziłam wściekła na cały świat, że wszystkiego 'muszę" sobie żałować.

Jak zaczęły się zmieniać moje przekonania?

Wyprowadziłam się od męża, a byłam wtedy obciążona ratami pożyczek w naszej pracy. Piekielnie się bałam, że nie zdołam utrzymać siebie i syna, ale na szczęście jako sknera ( ;D ) dobrze wiedziałam, ile wynoszą dzienne i miesięczne wydatki na utrzymanie. Usiadłam, wyliczyłam i z ulgą stwierdziłam: "Wyląduję!".
Bardzo się wtedy pilnowałam i kontrolowałam. Nie pozwalałam sobie na nic, co nie było konieczne, a jeśli pozwalałam, to w ramach dyscypliny i ustalonych zasad. Wprowadziłam na przykład w życie synka szwedzką zasadę, że słodycze kupujemy raz w tygodniu. Oczywiście nie zamierzałam pozbawiać dziecka przyjemności i radości dzieciństwa, więc na niedzielny wypad na basen środki musiały się znaleźć.

A po pierwszym miesiącu przyjrzałam się finansom i - uuuuffff! Okazało się, że poradziłam sobie znakomicie. Jaka to była radość, gdy przy kolejnych Biedronkowych sprawunkach stwierdziłam, że stać mnie na książkę. Była to "Chustka" Joanny Sałygi, bardzo ważna dla mnie lektura.

To był pierwszy znaczący krok. Niebawem spłaciłam obie pożyczki i mogłam sobie pozwolić na więcej. Z radością, na przykład, nadrabiałam lata sknerstwa i uzupełniałam w szmateksach swoją garderobę, bo stroje to moja słabość. Problemu z niekontrolowanymi wydatkami nie miałam i nie mam - wiadomo, niegdysiejsze skąpiradło.

Jakiś czas potem stało się coś, o czym długo nie śmiałam marzyć. Odważyłam się (jak to się stało, to już osobna historia, też warta opowiedzenia) przyjąć pomoc mojej Mamy i dałam się jej namówić na kupno własnego mieszkania. Długo się wzbraniałam, nie chciałam jej obciążać, ale wreszcie sprawa stała się faktem. Mama wsparła mnie finansowo dzięki temu, że pracowała za granicą i zaoszczędziła gotówkę. Bez tej pomocy do dzisiaj skazana byłabym na wynajmowanie i nieustanne przeprowadzki. Nie wdając się w szczegóły - zamieszkałam pierwszy raz w życiu naprawdę u siebie!

Byłam przerażona: jak sobie poradzę z kredytem?!

A jednak sobie radzę!
A jednak nie przymieram głodem, nie chodzę obdarta i bosa, nie odmawiam sobie wszystkiego. Opłacam bieżące rachunki, spłacam raty, co roku muszę zakupić opał na zimę, doszły mi poważne wydatki na leczenie i - cudzie nad cudami! - daję radę. Nie wiem, doprawdy, jak to robię. W kinie dziś bywam nawet kilka razy w ciągu miesiąca, nie odmawiam sobie wyjść z koleżankami, wypadu na koncert - to nie są przecież codzienne zdarzenia. Pozwoliłam sobie na kurs korekty tekstów i na Rok Przebudzenia u Pati Garg. Rok temu polecieliśmy z synem do Szwecji (mam tam krewnych), a niedawno syn z dziewczyną odwiedzili moją siostrę we Włoszech.

Przeżyłam jeszcze jedno ważne doświadczenie: po kolei przydarzyła mi się seria koniecznych, nieuniknionych wydatków. Popsuły się, miesiąc po miesiącu, bojler i lodówka. Bez tego raczej trudno funkcjonować w dzisiejszym świecie (choć oczywiście gdy nie ma wyjścia, wszystko się da zrobić). Zaraz potem potrzebowałam dokupić węgla do pieca
Nauczona doświadczeniem nie roztrząsałam już tego, nie denerwowałam się ; stwierdziłam: trudno, najwyżej się zapożyczę.

I co? I nic!!! Dałam sobie radę bez pożyczania pieniędzy!!!
Wyleczyłam się całkowicie z narzekania, że mam za mało.

Mam! Stać mnie, chociaż moje dochody na osobę w rodzinie są najniższe w pracy. Choć wychowuję syna bez świadczeń po ojcu (nie przysługują, tak działa prawo). Choć już prawie od roku nie pobieram 500 plus, bo syn osiągnął pełnoletność. Chociaż wciąż bulę te wszystkie kredyty i raty (zęby i aparaty słuchowe też kosztowały).

Czuję, że to jeszcze nie koniec mojego otwierania się na "obfitość", ale tyle się już wydarzyło i zmieniło na lepsze.
Mimo zadowolenia marzę, by zwiększyć swoją finansową swobodę. Poczytam u Sylwii, jak to się robi.

Sylwia prowadzi Kurs Przyciągania Pieniędzy. Rozsądek nie pozwala mi na jego podjęcie, to jednak kilka stówek, ale na jej książkę "Bogaty Budda" - chwalić Boga - mnie stać.

A swoją drogą na ile rzeczy narzekamy nie dlatego, że mamy prawdziwe powody, ale... z przyzwyczajenia?
Ile przekonań powielamy zupełnie bezkrytycznie, nawet nie podejmując próby zweryfikowania ich?

sobota, 5 października 2024

Sobota

Bardzo mi jakoś tego roku po drodze z Panią Jesienią.

Jakoś mi tak introwertycznie, łagodnie, refleksyjnie. Jakoś tak - dyniowo, świeczkowo, ksiąkowo i domowo.
W dawnych moich zapiskach przewijał się motyw tej pory roku jako czegoś trudnego, co trzeba dzielnie przetrwać, przed czego wpływem trzeba się bronić. A tym razem myślę i czuję inaczej: z czym warto się zaprzyjaźnić.

Latem moje podwórko i wszystko wokół kipi życiem i uwielbiam to. Teraz pochowaliśmy się w mieszkaniach, widujemy się przelotnie, przypadkiem jak dziś, gdy sąsiadka zza ściany wyszła wytrzepać chodnik akurat, gdy ja wróciłam z miasta. Uwielbiam letnie pogaduszki do późnego wieczoru, wspólne, prawie jak u Myśliwskiego łuskanie fasoli przed naszym "trojakiem" (właśnie teraz wpadło mi do głowy to jakże trafne określenie mojego i sąsiadów domu), nawoływanie się przez otwarte okno.

 Ale czy latem mamy czas delektować się niezrównanym kolorem ognia zapalonej świeczki i sluchania jego trzasku w piecu? Czy to nie rozkosz czuć jak mieszkanie napełnia się niepowtarzalnym ciepłem mojego "kaflaka"? Czy kot nie mruczy najpiękniej właśnie w ten pozornie nieprzyjazny czas.

A ile "książków" na mnie czeka! Jakie morze aktywności do wyboru! Przecież wciąż jeszcze nie dokończyłam kursu korekty, przecież kiedyś kupiłam sobie druty i włóczkę wciąż bezczynnie leżące w szufladzie.

O dziwo, nie potrzebuję w tym roku uciekać przed jesienią i jestem wręcz zachwycona, ile daje możliwości.

...Mam jakoś ochotę, wzorem MONIKI pokrótce streścić swój dzień, choć jeszcze się nie zakończył. Chyba po to, by przez chwilę jeszcze "nicnierobić" :)

Póżno dzisiaj wstałam, po dziesiątej, a przecież obiecałam Mieciowi (imię w rzeczywistości inne) doglądnąć jego mieszkania. Mieszkanie Miecio wynajmuje "na doby", więc co kilka dni zmieniają się lokatorzy. Trzeba doglądać więc często mieszkania, zmieniać pościel, prać ręczniki, czasem po prostu posprzątać. Ostatnio umyłam tam okna, bo kolega od kilku lat mieszka daleko, w innym mieście i trudno mu co chwilę przyjeżdżać. Na razie odbywa się to na zasadzie "przysługa za przyslugę", bo dostałam kiedyś od niego za darmo kilka rzeczy (prowadził przez kilka lat sklep ze sprzętem domowym), ale zasugerowano mi też gratyfikację finansową w przyszłości. O dziwo, ja, która nienawidzę sprzątania, z radością przyslużyłam się Mieciowi. Dziś tylko tam wpadłam w drobnej, zapomnianej wczoraj sprawie.
Potem na moim nieocenionym rowerze popędziłam do biblioteki, w której pracuję, choć obiecywałam sobie nie przestąpić jej progu w czasie urlopu. Syn mnie jednak prosił o wydrukowanie etykiety niezbędnej do wysłania przesyłki przez paczkomat. Syn sprzedaje niepotrzebne już podręczniki i ubrania, zarabiając sobie co nieco na swoje potrzeby, ale że wyjechał na weekend, trochę mu najego prośbę pomagam.

Po tych najważniejszych sprawach zdecydowałam zrobić coś dla siebie i zajrzeć do szmateksu, bo mi się ostatnio zamarzyły spodnie bojówki - takie traperskie, dla włóczykija :) - oraz wielkie swetrzysko podobne to tego, które niedawno upamiętniłam w swoim POŚCIE. Niestety, ani jednego, ani drugiego nie udało mi się wyszperać, a na niezaplanowane zachcianki obiecałam samej sobie się nie kusić, choćby kosztowały grosze.

Takie niby nic, szybki wypad do miasta, a zrobiło się późno i ambitne plany obiadowe straciły sens. Wpadłam po drodze do rybnego i jak zobaczyłam lekko solone śledzie, to oczywiście musiałam je kupić. Uwielbiam takie nieprzyprawione, bez octu i tym podobnych strasznych rzeczy ;) Do śledzi dokupiłam kaszę kuskus, a w domu czekały duszone buraczki z poprzedniego obiadu. Obiad był szybki i - myślę - dosyć wartościowy.

Po obiedzie kawka, kolejny fragment interesującej "Astrid. Opowieść o Astrid Lingdren" Susanne Lieder i blogowa przyjemność. A czas mija...

Jest już godzina 16:07, jak informuje mój chromebook. Idę przeprosić się z prozą codzienności. Czekają mnie jeszcze zakupy spożywcze na jutrzejszy dzień (oj, boli! już mi się nie chce z domu wyłazić), wysłanie synowej paczki, jakieś pranie i sprzątanie.

Moja siostra powiedziała przedwczoraj: "Gdyby doba była dłuższa, to też bym czas wypełniła". Całkowicie się z nią zgadzam!

piątek, 4 października 2024

Prośba o wsparcie

 Mądre osoby odzywają się na moim blogu, więc może pozwolę sobie na większą prywatę i zwyczajnie poproszę o parę mądrych, pomocnych słów?

Choruję, jak wiadomo. Choroba uszkodziła mi bardzo słuch i zniszczyła zęby (no, dobra, trochę "pomogłam", bo się cholerne bałam dentysty i bolesnych zabiegów, a choroba tym bardziej dała się zębom we znaki). Po długim zmaganiu się ze strachem w końcu zrobiłam z tym porządek. Niestety, zębów nie uratowalam, nie został mi ani jeden. Przyzwyczajam się teraz do całkowitej protezy, jeszcze jeżdżę do protetyka w innym mieście na poprawki.

Miałam w planach już od dawna wyprawę do Najlepszego Kolegi, o którym pisałam TU. Widzieliśmy się dwa lata temu, oboje cieszyliśmy się tym spotkaniem i oboje chcieliśmy je powtórzyć. Jednak zaczęły się moje kłopoty, w które Kolegi nie wtajemniczałam zanadto, zdradziłam tylko fragment prawdy. Pisałam o "takiej trochę mniejszej operacji", na którą się wybieram, której się bardzo boję ; wszystko wiedział, tylko nie to, że usunięto mi wszystkie zęby, że doczekalam się "trzecich", nie mając jeszcze pięćdziesiątki.

Nowe zęby są piękne, ale widać, że nie moje. Moje własne były charakterystyczne, daleko im było do równości i ideału. Te nowe, choć protetyk  nie przesadził z kolorem, wyszedł on dość naturalny, wyglądają zbyt idealnie. Kto mnie znał dawniej,nie da się nabrać.

Wstydzę się tego po prostu. Tak bardzo lubię Kolegę, a tak mnie ta sytuacja krępuje.

Powiedzcie mi, Dobrzy Ludzie, coś wspierającego.

Urlopowe dumania

Och, zaczynam po raz kolejny post i jakoś mnożą się wątki, wkrada się chaos, zapominam, o czym tak naprawdę zamierzałam napisać. Istny bigos i brak redaktorskiej dyscypliny :)

Krótki wstęp zatem: otóż pytano mnie w pracy, kiedy wreszcie wykorzystam tzw. wczasy pod gruszą, uznałam więc, że nie ma na co czekać i z dnia na dzień złożyłam odpowiednie podanie.

I jestem sobie na tych wczasach od poniedziałku, a właściwie już tydzień temu (jest już piątek) zaczęłam celebrować swoje wakacje.
Od ubiegłego piątku czytam już trzecią książkę! O, jak smakuje mi to ulubione dawniej, najukochańsze w świecie zajęcie po kilku latach niepojętego czytelniczego zastoju (nigdy nie zarzuciłam czytania całkowicie, ale to było zupełnie nie to samo)!

Jestem sobie na tym urlopie, załatwiam mniejsze i większe sprawy oraz zobowiązania, ale przede wszystkim wypoczywam. Moją intencją na ten urlop było właśnie to: spotkać się ze sobą, być obecną w każdej chwili, którą przeżywam, docenić właśnie to, że "nic się nie dzieje". Że mogę się do syta wyspać, bez pośpiechu i nerwów zajmować się domem, czytać jak zwariowana, zachłannie i z największą przyjemnością.

Nie musi się dziać nic wielkiego, by było cudownie - i o tym właśnie chciałam napisać. Oraz przy okazji jeszcze raz o D.

Jeszcze nie tak dawno pragnęłam rozrywki, spotkań towarzyskich, wiele czasu spędzałam z D,, ona zapoznała mnie ze swoimi znajomymi, ja ją ze swoimi. Chodziło się a to na potańcówki, a to na koncerty, a to spontanicznie wyskakiwało się na jakieś kulturalne wydarzenia w okolicy. Wesoło było i często zabawnie.

A potem jakoś poważnie zaczęło się robić. Czy wszyscy się zmieniliśmy, czy tylko niektórzy z nas? A jeśli niektórzy - to kto? Osoby wokół mnie czy może ja?

A może po prostu patrzę teraz inaczej, inny jest pryzmat, przez który spoglądam?

Czy ma z tym coś wspólnego tzw. Przebudzenie, które mnie ostatnio mocno zajmuje?

Nie jestem na tym punkcie egzaltowana, fanatyczna, staram się zachować rozsądek, ale pobrzmiewa mi w pamięci i bardzo wyraźnie to teraz odczuwam: kiedy zbliżamy się do samych siebie, poznajemy siebie, decydujemy się być sobą i po swojej stronie - część osób od nas... odpadnie. Okaże się, że nasze drogi się rozchodzą, że odmienne stały się nasze potrzeby. Że przestaje wystarczać to, co do tej pory satysfakcjonowało, że coś z kolei przeszkadza - ku własnemu zaskoczeniu.

Bardzo intensywnie odezwało się to w mojej relacji z D., o czym sporo na blogu napisałam.

Czułam się z tego powodu bardzo winna, zwłaszcza, że zdaję sobie sprawę ze swojego "charakterku". Wbrew pozorom potrafię zdominować i przytłoczyć osoby mało samodzielne i delikatne. Już w kilku relacjach to zaobserwowałam: na początku taka osoba przyciąga mnie okazywaną sympatią, potem sprawia mi przyjemność, że się nią mogę "zaopiekować", a wreszcie zaczynają mnie denerwować jej braki, bo tak się złożyło, że trafiałam na osoby, które - wybaczcie niebiosa, wiem, jak to zarozumiale może zabrzmieć - przewyższałam inteligencją, zaradnością czy inicjatywą. Z czasem widzę różnice coraz wyraźniej, ale jeszcze długo bagatelizuję, aż w końcu cierpliwości zaczyna mi brakować.

Gdy przyjaźniłam się z D., pojawił się właśnie ten etap. Czułam się winna, walczyłam ze sobą, ale nie udało mi się samej siebie oszukać. Męczyłam się bardzo ze swoimi wątpliwościami. Problem pogłębił fakt, że D. rzeczywiście poważnie się rozchorowała i to nie pozostało bez wpływu na jej psychikę. Tym bardziej czułam, że chyba jestem bez serca.

Mimo skrupułów skończyło się świadomym wstrzymaniem spotkań i kontaktów - z mojej inicjatywy. Nie spaliłam za sobą mostów. D. mimo wszystko, za dobrym jest człowiekiem, by ją traktować okrutnie, więc rozegrałam to najdelikatniej jak potrafiłam, ale jednak wprost i szczerze.

No i co? Spędzam sporo czasu sama i o dziwo nie tęsknię za nikim, dobrze mi jak jest. Regularnie odzywam się do wieloletniej przyjaciółki, z którą też jakiś czas temu przeżyłam niewielki kryzys, ale udało nam się go przetrwać i przezwyciężyć. Odzywam się do kumpla, któremu troszkę pomagam w interesach, bo wynajmuje w naszym mieście mieszkanie, sam przebywając od kilku lat gdzie indziej, więc prosi mnie od czasu do czasu o jakieś związane z tym przysługi. Siostra w niedzielę zabrała mnie do lasu na grzyby. Są też inne osoby, choć dawno się do nich nie odezwałam. Nie czuję braku towarzystwa.

Natomiast zupełnie nie ciągnie mnie, nie tęsknię do D. Przeciwnie, boję się, że jeśli się do niej odezwę, prędzej czy później wróci wszystko, co mnie irytowało.

I właściwie mogłabym na tym zakończyć swoje dywagacje, ale nurtuje mnie jeszcze jedno - zresztą główne źródło moich rozterek.

Otóż, czytuję, że najczęściej w tego typu sytuacjach to w nas jest problem i źródło. Jeśli ktoś budzi w nas intensywne, nieprzyjemne emocje, to musimy się bardzo uważnie przyjrzeć samym sobie.

Próbuję i znowu nie wiem: to słuchać w końcu siebie i dać sobie spokój z D., nie czyniąc sobie wyrzutów, czy też rozumieć ją, wybaczać i nie uważać się za kogoś lepszego?

...Cholera, a może podświadomie jednak się uważam? Zadzieram nosa?

Dumam tak w tę i we w tę, dochodząc chyba do wniosku:

Lepsza, nie lepsza - po prostu coraz bardziej inna, coraz bardziej w innym miejscu. Już mi tu niewygodnie, ciasno, duszno.

Przepraszam, D., i dziękuję za wspólną drogę. Było fajnie, ciepło, serdecznie.