Całkowicie przypadkiem trafiłam na post Basi, w którym poruszyła bliski mi i aktualny w moim życiu temat przemijania niektórych relacji w naszym życiu. Właśnie to "przerabiam", a że pierwszy raz w nie tak już krótkim życiu doświadczam tego tak wyraźnie, to i emocji towarzyszy temu niemało.
Wdzięczna jestem Basi za kilka zdań, w których bardzo odnalazłam siebie.
Tak, ja również czułam się zobowiązana do lojalności i wierności w przyjaźni (przyjmijmy ten umowny termin, choć ja to określenie rezerwuję dla więzi naprawdę wyjątkowych, a takie mam - słownie - dwie. Na pewno jednak łączyła mnie duża zażyłość z D. i wiele o sobie wiedziałyśmy).
D. zaimponowała mi między innymi umiejętnością wychodzenia do ludzi. Umiała zaprosić, zaproponować spotkanie, przejąć inicjatywę. Świadomie się tego od niej nauczyłam i wykorzystałam tę umiejętność wchodząc w bliższy kontakt z Asią. Wcześniej byłam osobą jedynie odpowiadającą na cudzą inicjatywę.
Asię poznałam i spotykałam od czasu do czasu u bratowej, a te z kolei poznały się w szpitalu, gdzie leżały poważnie chore ich matki (Asi mama zmarła, bratowej - żyje już kilkanaście lat od tego czasu). Któregoś dnia spotkałam ją przypadkiem w mieście i zaprosiłam na piwo. Potem było jeszcze kilka takich spotkań. A potem przydarzyły się okazje spotkań w większym gronie, z moją bratową oraz D., którą zaprosiłam do naszego grona. Cieszyło mnie to życie towarzyskie, bo kiedyś, za młodu, boleśnie przeżywałam samotność ; odkryciem było, jak łatwe może być wyjście naprzeciw innym.
Bardzo mile wspominam ten ciepły, przyjacielski czas. Niebawem jednak drogi zaczęły się rozchodzić, zaznaczyły się różnice charakterów, życiowych postaw. Aśka jakoś tak krytycznie wypowiadała się o mojej bratowej, ja z kolei coraz bardziej byłam zniecierpliwiona D.
Jestem narwaniec, w końcu zatem puściły mi hamulce wobec D. Okazało się zresztą, że niesłusznie na nią naskoczyłam, ale to tylko pokazało, że nie jest już miedzy nami tak, jak dawniej. Ciąg dalszy opisywałam na blogu: odpoczywamy od siebie.
Jak również napisałam niedawno - nie zwykłam palić za sobą mostów, a jednak na myśl o ewentualnym spotkaniu z D., powrocie do kontaktów czuję opór. Już wiem - mam swoje lata - że nie darmo czuje się pewne rzeczy, więc nie kwestionuje tych obiekcji. Nie dążę do spotkań nawet, gdy mi odrobinę tęskno za drugim człowiekiem.
Już wiem, jak ważna jest cierpliwość i zaufanie losowi. Odebrałam od życia kilka lekcji, w tym niezwykle bolesną - małżeństwo, będące pomyłką od samego początku.
Samotność przeminie, ludzie się pojawią, miłość też przyjdzie, jeśli to mi pisane. Stać mnie już na ten spokój i na tę wiarę.
A tak na marginesie - wszystko to już mam, choć może nie tak, jak oczekuje moja wyobraźnia. I nie jest nigdzie powiedziane, że nie będzie jeszcze więcej czy bardziej pomyślnie.
Otwieram się na tę obfitość, jak mawiają rozmaici "spece" od duchowości.
Też miałam problem z inicjatywą, w młodości nie, ale z wiekiem- tak. Chyba podskórnie bałam się odrzucenia.
OdpowiedzUsuńMasz rację, że co ma być- będzie, wszystko w swoim czasie. Gdy chciałam coś przyśpieszyć, najczęściej nie było ok. Bez napinki, im bardziej z dystansem i bez nacisku, tym więcej było po mojej myśli. Pozdróweczki sobotnie 🍁
Basiu, ja się tego uczę i wreszcie zaczynam to czuć, a nie tylko wiedzieć "na głowę".
UsuńPozdrawiam ciepło.