piątek, 18 października 2024

Poprzez słońce i deszcz

Znowu jestem zmęczona, ale nie tak paskudnie i negatywnie jak wczoraj.
W pracy nuda, ale jakoś zleciało. Swoje zrobiłam.
Nowa kierowniczka (ale nienowa pracownica) to fajna, w porządku dziewczyna. Wciąż odruchowo zaliczam ją do "młodych", a przecież, co sobie dopiero niedawno uprzytomniłam, pracuje raptem pięć lat krócej ode mnie. Nie wszyscy w pracy darzyli ją sympatią, ale ja złego słowa o niej nie powiem. Natomiast powiedziałam już nieraz - i nie cofam! - co myślę, o tzw. obrabianiu tyłków innym, rozliczaniu wszystkich chyba tylko po to, by odwrócić uwagę od siebie oraz nastawianiu mniej uświadomionych pracowników przeciwko innym.

Pisałam kiedyś: nawet za cenę pomyłki, błędu, nie chcę już się kierować cudzymi opiniami, wyrabiając sobie zdanie na temat innych. Moja obecna zwierzchniczka to normalna, równa kobieta. Dwie poprzednie też dawały się lubić, ale jedna wciąż tak grała, by się wszystkim przypodobać (nierzadko własnym kosztem) i nie zawsze je to tak wychodziło, jakby chciała, druga natomiast miała skłonności do nadinterpretacji: ktoś coś powiedział ot, tak sobie i było to wyobrzymiane.
No, cóż... każdy w pracy ma swoje strategie na przetrwanie. A jedni tłumaczą sobie zachowania drugich według siebie.

W czasie pracy sięgnęłam na chwilę po telefon, a tam.... kondolencje pod postem koleżanki na Fb. Po długiej, kilkuletniej, a może nawet kilkunastoletniej walce z nowotworem zmarł jej ojciec. Wiedziałam o jego chorobie i dochodziły mnie słuchy, że już z nim kiepsko, spodziewałam się smutnego finału, a jednak zawsze to przejmujące. To koleżanka poznana przez R., jego kuzynka. Przypadłyśmy sobie do gustu i od kilku lat jesteśmy w stałym kontakcie. Rozmówiłam się już z R. w sprawie wspólnego wyjazdu na poniedziałkowy pogrzeb w nieco oddalonej wsi.

Jakby tego było mało, odezwała się Asia z pytaniem, czy nie zajęłabym się przez sobotę i niedzielę jej psem oraz kotem. Asia ma przyjaciółkę w Krakowie i ta przyjaciółka już od dawna choruje, a teraz bardzo jej się pogorszyło. Asia jedzie ją odwiedzić. Odpisałam, żeby jechała spokojnie, zaopiekuję się zwierzakami.
Cóż mam do roboty? Wręcz szukam sobie zajęć, bo z D. kryzys, syn jak zwykle w weekend nieobecny, a najlepszą przyjaciółkę i ja mam poza miejscem mojego zamieszkania. Bronię się przed przygnębiającym wpływem późnego października, a bronią jest aktywność i poczucie, że się pożytecznie, w wartościowy sposób spędza czas.

Po południu spełniłam swoją małą fanaberię.

Bardzo dawno temu, jeszcze na pierwszym moim blogu pisałam, jakie moje marzenia traktuje jako czyste fanaberie, będące jedynie do marzenia, a nie do realizacji. A jednak pozwoliłam sobie na jedną i jest to dla mnie pewien akt przekroczenia siebie, odwagi, pokonania wstydu (no,bo to wstyd mieć takie fanaberie, wszak życie to sprawa poważna ;) )

Otóż marzyłam - o lekcjach śpiewu.
Śpiewanie sprawia mi ogromną przyjemność. Mam to chyba po Tacie, który zawsze chętnie podśpiewywał przy różnych zajęciach, w czasie długiej jazdy samochodem itp. Zawsze jednak obawiałam się, że nie mam ładnego głosu (odsłuchiwany z nagrań brzmiał dziwnie), wstydziłam się śpiewać przy ludziach, natomiast w samotności, gdy nic mnie nie krępowało, dawałam upust swoim "talentom". Mama powiedziała kiedyś, że nie umiem ładnie śpiewać, od innych jednak, zwłaszcza gdy mieli okazję przypadkiem usłyszeć mnie niczym nie skrępowaną, nieraz słyszałam wyrazy uznania. Mnie samej wydawało się, że całkiem nieźle posługuję się głosem, ale nie dowierzałam sobie.

Gdy więc przypadkowo trafiłam w internecie na ogłoszenie o niezbyt drogich lekcjach śpiewu, postanowiłam pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa. Spotykamy się raz w tygodniu z K. i poznaję dzięki niej kulisy tej sztuki.
Podobno mam ładny i czysty głos - wielkie nieba! Dziś zostałam pochwalona za postępy w ćwiczeniach. Ciekawie jest też odkrywać, jakie niuanse decydują o jakości śpiewu, jak ważna jest choćby dykcja (a więc nie tyko w recytacji, co choć wydaje się tak oczywiste, nigdy nie przychodziło mi na myśl) prawidłowe oddychanie, dbałość o postawę, rozluźnienie, różne rozśpiewki i rozgrzewki.
Mile mnie zaskakuje, jak wiele śpiew ma wspólnego z medytacją, gdzie tak ważne są techniki oddychania i zrelaksowanie ciała.
Marzę, by w przyszłości na jakimś ognisku, w jakimś miłym towarzystwie śpiewać pewnie i bez wstydu, bez "nijakiego obciachu".

Przyglądam się swojemu "wiecznemu zmęczeniu", swojej codzienności - i odkrywam: bywam zmęczona, ale każdy dzień to nowe emocje, aktywności, zajęcia. Nawet gdy nic specjalnego się nie dzieje - u mnie dzieje się zawsze: to słońce, to deszcz... A jeśli zawsze się dzieje - to i zmęczyć się można.

Dziś piątunio, synek u "synowej"  - mam w nosie gotowanie na jutro i gdzieś mam jakieś porządki. Dzisiaj śpiewam, czytam i sączę jedną herbatkę za drugą. Namoczę tylko parę rzeczy do jutrzejszego prania i celebruję dolce far niente. 

2 komentarze: