środa, 16 lipca 2025

Boli

Mam kolejne obserwacje na temat mojego codziennego funkcjonowania.

Nie uniknę chyba zniżek (tak je nazywam), które, trudno mi już powiedzieć, czy wynikają z przyczyn organicznych, po prostu ze szwankującej neurologii, czy też z jakichś podświadomych pobudek, urazów, błędów w myśleniu.

Czasami byle drobiazg wytrąca mnie z równowagi. Rzucone przez kogoś, zupełnie bez złej intencji słowo, uderzające w mój jakiś czuły punkt ; moje własne nieprzemyślane wypowiedzi, których inni już nie pamiętają, a mnie ciągle przykro, że się z czymś niepotrzebnie wyrwałam. Gdy jeszcze do tego dojdzie zwyczajnie gorsze samopoczucie, zmiana pogody - bywa ciężko.

Dziś jestem zmęczona, sfrustrowana tym i niezadowolona z siebie. Martwię się tym, że nie daję rady normalnie żyć, wypełniać obowiązków, aktywnie cieszyć się życiem. Czuję się gorsza od innych.

Mam różne zainteresowania, nie mogłabym żyć tylko pracą i obowiązkami, więc często realizuję się kosztem tych ostatnich. Gdy znowu mam czas na różne prace, nie zawsze mam na to siłę. Bywam zmordowana i senna.

A tyle miałam marzeń i aspiracji! Nie dam rady im sprostać! Jakie to przygnębiające.

Bardzo też mnie boli, że nie mam z kim serio o tym porozmawiać.

czwartek, 10 lipca 2025

Aktualności

Znowu dzisiaj garść emocji w oddziale. Huśtawka nastrojów, bo w jednej chwili fajne porozumienie z kimś, a za chwilę dorywa się do głosu ktoś bardzie przebojowy, lepiej niż ja słyszący i nadążający, a ja wylatuję na aut. Trudno mi w takich sytuacjach i bardzo mnie to boli.
Ale dziś przyszła mi refleksja: Przecież nie tylko ja mam swoje ograniczenia i bariery. Przecież tutaj trafiają ludzie z problemami - przeróżnymi. Nie ma sensu kierować ostrza krytyki przeciw sobie. Nie ma w ogóle sensu krytykować ani zbytnio brać wszystkiego do siebie. Trudna to nauka, ale cenna. Co nie zmienia faktu, że dawniej było mi jednak znacznie łatwiej w relacjach.

Miałam okazję polepić w glinie. Nie spodziewałam się, że taką sprawi mi to radość. Ulepiłam koślawego stworka oraz ciut nieudolną głowę z twarzą. Lepiąc tę głowę doznałam wspaniałego i pięknego uczucia: poczułam, jak zaczyna żyć, ma konkretny wyraz twarzy, spojrzenie, coś komunikuje - i to ja jestem tego sprawczynią.
Dzieła innych były bardzie staranne, profesjonalne, piękniejsze, bo koleżanki i koledzy korzystali z gotowych, podpowiedzianych przez terapeutę zajęciowego rozwiązań. A to jakiś szablon, a to foremka... Jakoś mnie to nie satysfakcjonowało, bo to jak z pierogami chociażby: można je kupić w sklepie, co sama często i chętnie robię, ale nie ma to jak dzieło własnych rąk i świadomość, że to sobie zawdzięcza się rezultat.

Po południu przywieziono mi nową pralkę. Uczynny, choć okropnie opieszały w oddawaniu długów sąsiad z moim synem ustawili mi ją i podłączyli do kanalizacji. Właśnie pierze się pierwsze, puste, zgodnie z zaleceniem instrukcji, pranie.
Jak się skończy, załaduję pralkę i zrobię pranie prawdziwe, bo już się go sporo uzbierało.
Cieszę się jak małe dziecko nową zabawką :)

wtorek, 8 lipca 2025

A dziś...

Dziecię pięknie zdało maturę. Jestem dumna!

A ja demoralizuję się na tym L4 do cna :) Nie robię w domu prawie nic, bo śniadania i obiady jadam w szpitalu, a dziecię nie ma nic przeciwko samodzielnemu żywieniu się. Oczywiście lojalnie o to zapytałam, żeby nie było mu przykro, i aby nie myślało, że matka ma je w nosie. Bałagan zrobił się przez kilka dni, ale stwierdziłam, że gdy "przyjdzie" nowa pralka, wypiorę zaległości i uporządkuję domową przestrzeń. Teraz rozkoszuję się leniuchowaniem i wypoczynkiem.

Na oddziale poruszające doświadczenie. Zachęcona przez psycholożkę poruszyłam w grupie terapeutycznej trapiące mnie problemy z niedosłuchem i poczuciem społecznej izolacji. Odpowiedzi mnie zaskoczyły i wzruszyły. Ludzie odnieśli się do mnie tak ciepło i życzliwie, że miałam ochotę po kolei każdego uściskać. Była to dla mnie okazja również do spojrzenia z innej perspektywy. Kolega, na przykład, wyznał, że gdy tak się tak trzymam gdzieś z boku, on obawia się zakłócać mi spokój, przeszkadzać. Powiedział też, że wiedząc o moim niedosłuchu, ma obawy że go nie zrozumiem, bo mówi niewyraźnie.
Bardzo cenne te wszystkie wglądy.

poniedziałek, 7 lipca 2025

Aaaach!

Uuuufff! Jaki cudowny deszcz pluszcze za oknem! Jak cudownie pochłodniało i zelżało powietrze. Bardzo źle znoszę miejskie upały, rozprażony do niemożliwości beton i asfalt.
Z oddziału do domu przywlokłam się dzisiaj spocona jak nieboskie stworzenie, zmęczona i niechętna do żadnej pracy. Trzeba było jednak znowu podjechać do Mateusza, chociaż tym razem tylko po pieniądze od lokatorów. Chyba na okoliczność tychże wynajmów powinnam poduczyć się języka naszych wschodnich sąsiadów, bo kolega często przyjmuje Ukraińców. W ogóle ich teraz nie brak w Polsce, a co dopiero na naszych przygranicznych, niemal kresowych terenach.

Po powrocie wzięłam chłodny prysznic, po którym poczułam się orzeźwiona, świeża i czysta. Nie chciało mi się jednak zabierać do żadnych domowych prac, chociaż dom ostatnio zaniedbany, domaga się tego. Wolałam jednak powylegiwać się z synem na kanapie, przeglądając w internecie informacje o studiach wyższych. Potem napisał do syna kuzyn i razem gdzieś wyskoczyli samochodem, a ja przez ten czas pozmywałam naczynia, coś tam poukładałam w kuchni i dobrze było tak się krzątać w rozluźnieniu, zrelaksowaniu i bez przymusu. Uważnie przyjrzałam się tej chwili i sobie, gdyż Pati Garg, słuchana wczoraj, uświadamia mi, jak bardzo jesteśmy uwikłani w automatyzmy i myślowe schematy, rzutujące na naszą codzienność. Kiełkuje we mnie przekonanie, że naprawdę nie muszę być zawsze perfekcyjna i na czas. Ważniejsze jest dla mnie to pół godziny bliskości z synem niż jakieś niepomyte gary. A odpoczynek bez wyrzutów sumienia jest szalenie potrzebny - i skuteczny.

Zwalczam swoją skłonność do porównywania się z innymi i przejmowania się, co powiedzą sąsiedzi na mój dość swobodny styl życia. Dawniej było mi wstyd, że mam nieumyte okna, niewyplewiony ogródek itp. a dziś potrafię zauważyć, że taki, a nie inny stan rzeczy ma swoje uzasadnienie: nie mam superkondycji, bywam często zmęczona, interesuje mnie też wiele rzeczy innych niż przejmowanie się domem. Nie zrezygnuję ze spotkania w Kręgu, bo jakieś tam porządki... Bywa więc w moim domu mocno nieporządnie, a ja uczę się pokazywać innym przysłowiowy środkowy palec. Będzie czas, będzie energia, to i porządek będzie.

Na działce za oknem wysiałam rok temu tzw. kwietną łąkę - kilka mieszanek nasion. Niestety, jedna z nich zawierała szałwię muszkatołową. To wysoka, niebiesko kwitnąca roślina, która zdominowała cały mój areał, zagłuszając zupełnie maki i rumiany. Za to przyciąga istne roje pszczół. Tworzy istną dżunglę, co się pewnie nie podoba moim sąsiadkom, ale niech się w pięty pocałują!

W ramach szukania wytchnienia zaordynowałąm sobie film animowany pt.... "Mała księżniczka". Znam tę bajeczkę z dawnych lat, ale jakoś tak przypadkiem trafiłam na nią w internecie i od niechcenia zaczęłam oglądać. Ot przyjemność bez wielkich oczekiwań i Bóg wie jakich ambicji. Bajka jest zresztą zupełnie na poziomie, tyle tylko, że dla dzieci. No, to sobie trochę podziecinnieję na stare lata :)

Tak mi dobrze dzisiaj z tymi wszystkimi zwyczajnościami i drobnostkami.

Aaaach!

sobota, 5 lipca 2025

Aktualności

Podzieliłam się w piątek swoimi wątpliwościami na codziennej oddziałowej tzw. społeczności. W rezultacie poproszono mnie na indywidualną rozmowę z panią psycholog (nie, nie mogę się przyzwyczaić do niektórych, nieużywanych dawniej form feminatywnych - wydają mi się takie sztuczne i pretensjonalne, chociaż ich ideę popieram). W trakcie rozmowy dowiedziałam się - nie pierwszy raz zresztą - że traktuję siebie zbyt surowo i wymagam od siebie więcej niż moje otoczenie. A jednak wciąż mam wrażenie, że wszyscy dookoła radzą sobie lepiej, mają więcej energii, są jacyś sprytniejsi i sprawniejsi. Cóż... pradawny przekaz z rodzinnego domu, o czym nawet psycholog nie wspomniała, po prostu już to wiem, uzbrojona w nabytą tu i tam wiedzę.
Mam obiecane testy na deficyty uwagi i koncentracji. Sama o nie zapytałam, bo niedawno ktoś mi zasugerował, bym to sobie sprawdziła, skoro całe życie walczę z roztargnieniem i zapominaniem oraz brakiem organizacji (po operacji się pogorszyło). Może ma to swoje uzasadnienie i można sobie realnie pomóc, skoro zwykłe "weź się w garść" nie pomaga? Pani P. podpowiedziała mi też kilka innych rozwiązań na problemy z komunikacją i moim niedosłuchem. Przyznaję, że niektóre, tak proste, zupełnie nie przyszły mi do głowy. Przyznaję też, że choć do nieśmiałych, bojących się zabierać głos nie należę, nie śmiałam skupiać na sobie uwagi całej grupy, aby poruszyć nurtujące mnie sprawy Do myślenia dały mi słowa psycholożki, że być może tym milczącym jest na rękę, że dwie - trzy osoby są aktywne, a pozostałe mogą się nie wychylać. Więc owszem, pogadam otwarcie o tym, co mnie boli - i popytam innych, jak to widzą, że trzeba mi po sto razy coś powtarzać, bo nie zrozumiałam, że nie nadążam w rozmowach. Mnie jest z tym ogromnie źle i ciężko. Jestem rozmowna, lubię wymianę myśli, więc doznaję nieustannej frustracji z tego bycia na marginesie. Jednocześnie ogromnie męczy mnie hałas, to wytężanie uwagi... Jest nas na oddziale kilkanaście osób, nie tak jak w pracy, gdzie w pokoju maksymalnie przebywało nas kilka, a i to mnie czasem drażniło.


Mocno się też zastanawiam nad pracą u Mateusza. Niby nie jest to ciężka robota, ale jednak zabiera sporo czasu, bo koledze zwolniły się kolejne dwa mieszkania, gdzie lokatorzy przebywali kilka lat, i Mateusz zdecydował się również wynajmować je na zasadzie hotelu. Wczoraj, chociaż nie było wiele pracy, po ostatnim sprzątaniu, nowi najemcy nie nabrudzili, jednak zmęczył mnie upał (dwa mieszkania są na strychu), wcześniej nauganiałam się rowerem po mieście, bo wybrałam się do "Mrówki", gdzie kupiłam nową pralkę (dostarczą mi ją w czwartek). Po powrocie do domu po prostu padłam na kanapę i przespałam kilka godzin.
Jakaż była moja "radość", gdy oddzwoniłam na nieodebrane połączenia od Mateusza i dowiedziałam się, że na dzisiaj znowu jest robota i znowu w dwóch mieszkaniach. Na szczęście dogadałam się z moją sąsiadką, rencistką nie "śmierdzącą" groszem, osobą energiczną, ruchliwą, z tych, co to nie potrafią usiedzieć w miejscu. Idziemy dzisiaj do M. razem i ona ogarnie jedno mieszkanie, a ja drugie.
Mimo wszystko czuję się zniechęcona i - co tu kryć - dzisiaj znowu bez energii. Tylko poczucie obowiązku mnie motywuje. Chciałabym pospać, posiedzieć spokojnie z książką, na powolny spacerek wyjść i nigdzie się nie spieszyć.
No, cóż... 

czwartek, 3 lipca 2025

Tracę czas!

Zawiedziona jestem tym dziennym oddziałem. Przyszłam tu z oczekiwaniem i nadzieją, że doedukuję się, jak sobie radzić z wyzwaniami codzienności, zapanować nad rozkojarzeniem i brakiem zorganizowania, nie dać się pokonać wiecznemu zmęczeniu.
Tymczasem czuję, że... tracę tu czas, grając w jakieś głupie gry planszowe czy rozgrywki typu "familiada", wzorowana na telewizyjny teleturnieju. Ruch i gimnastykę też jestem w stanie sama sobie zapewnić, a argument, że spędzam czas wśród ludzi, zupełnie do mnie nie przemawia.
Na litość boską! przecież ja chciałabym od ludzi uciec! Na oddziale przez cały dzień przebywam w grupie, chyba że ucieknę na chwilę w jakieś cichsze miejsce. Ciągle ktoś gada, a często jedni  przez drugich i nieraz doprowadza mnie to do szewskiej pasji.
Podobno raz w tygodniu każdy spotyka się indywidualnie z psychologiem. Dobiega końca trzeci tydzień mojego tutaj pobytu i nie odbyłam ani jednej rozmowy terapeutycznej.
Do czego więc ma doprowadzić moje przebywanie na oddziale? Że spędzę sobie czas (w założeniu) miło i przyjemnie, po czym wrócę do starych problemów?
Czuję się rozczarowana i bardzo niezadowolona.

sobota, 21 czerwca 2025

Ranek-panek

Ranek - panek. Znienacka przypomniało mi się to stare porzekadło i aż sprawdziłam, czy to aby nie jedynie mój wymysł.Otóż nie ; jak nieraz, powtarzam to, co sama już nie wiem, gdzie i kiedy wyczytałam.
Fajnie jest zabrać się z rana za swoje zaplanowane zajęcia i mieć je szybko, sprawnie z głowy, toteż zabiorę się zaraz za niedzielny rosołek.

Wyżej wymienionej tradycji nie hołduję, bo zwariowałabym, gdyby mi przyszło co tydzień jeść to samo. Jest tyle interesujących smaków, a ja miałabym w każdy poniedziałek wsuwać porosołową pomidorową? Nie mówiąc o tym, że absurdem jest dla mnie gotowanie zupy... z zupy. A po co to, skoro rosół sam w sobie jest pyszny i tylko się cieszyć, że można go zjeść i na drugi dzień, nie zawracając sobie głowy ponownym gotowaniem. Ale to moje upodobania i nikomu nie bronię mieć innych.

Tak czy owak, właśnie wczoraj poczułam, że rosół "za mną chodzi" i postanowiłam pomysł wcielić w czyn. Zastanawia mnie tylko, dlaczego mój zawsze wychodzi tak mało wyrazisty w smaku. Chciałabym uzyskać tak esencjonalny jak u mojej babci Stefci za moich dziecięcych lat. Wertuję różne przepisy i głupieję do reszty od różnorodności i sprzeczności kucharskich porad. W jednej z książek autorka ze zgorszeniem pisze, jak to sąsiadka dodaje do rosołu liść laurowy, w innym przepisie uważa się go za składnik nieodzowny... Ja chyba dzisiaj spróbuję i z liściem, i z zielem angielskim, chociaż według np. Margarytki, to zmienia prawdziwy rosołowy smak. Moja z kolei sąsiadka twierdzi, że jeśli kura czy kurczak nie pochodzi z prawdziwej wiejskiej zagrody, nie sposób uzyskać "tego" smaku bez kostki rosołowej. Ja natomiast w mojej kuchni unikam tego rodzaju przypraw jak ognia, bo po pierwsze niezdrowe, a po drugie - co to za satysfakcja dla kucharza, jeśli smaku potrawy nie zawdzięcza własnemu kunsztowi?

Ech, rosole, rosole! Poematy by o tobie pisać! 😆



A co do ranka - panka, odczuwam kłopoty z samodyscypliną. Obudziłam się wcześnie, wypiłam kawę i czuję przemożną chęć zaśnięcia ponownie, choć kawa podobno rozbudza. To zdarza mi się nagminnie, takie spadki energii, i węszę w tym jakieś psychologiczny mechanizm, który każe mi unikać wysiłku.
Nie dam się!

***


Hmmm... Olśniło mnie właśnie: a po co ten rosół, skoro syn oznajmił, że dziś wyjeżdża do miasta wojewódzkiego na dwa, a może i trzy dni, a ja w ciągu tygodnia dostaję obiady w szpitalu? Kto to będzie jadł?

Oj... Mrozić kurczaka, by czekał na bardziej dogodny czas (a na dzisiaj zaimprowizować coś z makaronu) czy jednak ugotować rosół i zamrozić nadwyżkę?
Wybieram to pierwsze i tak rozgrzeszona daję nura w pościel.


PS. He, he, he! Właśnie mi syn oznajmił, że zrezygnował z wyjazdu. Więc jednak rosół :)

Zaskoczenie

Nie mnie oceniać innych, nie mam do tego prawa. Ale trudno nie zareagować myślą czy emocją.

Zadzwoniła do mnie M.

M. dawno temu wyszła za mąż, ale było to pod presją rodziców, ciąży i "co ludzie powiedzą?". Podobno nawet wciąż lubi tego pana, jednak małżeństwo nie przetrwało, skończyło się rozwodem. Ponieważ jednak wspólna córeczka była mała, jej ojciec wciąż w rozjazdach z powodu pracy, a ona bez własnego mieszkania i stałego źródła utrzymania - mieszkali ze sobą wiele lat. Podziwiam (nie zazdroszcząc), bo ja bym nie zniosła takiej sytuacji, ale może dawało się tak funkcjonować, ponieważ on nieczęsto bywał w domu.

W końcu jednak M. poznała - całkowicie tego nie planując - J. Ponieważ jest kobietą śmiałą i lubiącą przejmować inicjatywę, to ona zaproponowała mu związek, na co on przystał, nie wierząc własnemu szczęściu.

J. to niepijący, od dwóch dekad niemal, alkoholik. Wytrzymuje w abstynencji, ale z życiem radzi sobie nie najlepiej. Jest słaby psychicznie, zakompleksiony i jak mawiała M. - frajersko dobry. Taki, co to byle komu da się oszukać i wykorzystać. M. była jego dobrocią zachwycona, ale ja sceptycznie słuchałam, jak to ona dobierała mu znajomych, przegoniła z jego życia tych nieodpowiednich, jak to ona "odchlewiła" jego zaniedbane mieszkanie itd. Ona była w tym związku "lokomotywą" i twierdziła, że to lubi, że to jej odpowiada. A jednak...

Otworzyli razem własną działalność, która zakończyła się fiaskiem z powodu jego nieodpowiedzialnych decyzji i postępowania. Wpędził ich oboje w długi i bezrobocie. Przez pewien czas byli pozbawieni środków do życia. Kilka razy kupiłam im wtedy żywność, pożyczyłam pieniądze. To na szczęście uczciwi ludzie, więc nie miałam z tego powodu kłopotów, pieniądze odzyskałam, a jedzenia nie wypominam.

Podziwiałam w tym wszystkim M. za odwagę i branie swojego losu we własne ręce. Była konsekwentna w swoim wyborze, wspierała J., choć postawiła granice i nie wzięła na siebie jego długów. Załatwiła mu pracę za granicą, troszczyła się o niego, wysyłając mu paczki żywnościowe.

A jednak... Niebawem w to samo miejsce wyjechała i ona, bo w Polsce udało jej się znaleźć pracę tylko na chwilę. Początki za granicą nie były łatwe, robota fizyczna i intensywna. Jednak jakoś się przystosowała, przyzwyczaiła, a niebawem zaczęły do mnie docierać strzępki informacji, że jest tam szczęśliwa, że sprawy przybrały jakiś korzystny obrót. Raz zobaczyłam na Facebooku jej zdjęcie z mężczyzną niepodobnym do J. Nie komentowałam tego i nie dociekałam, kto zacz. Znając skłonności M. do żartów i dwuznaczności (na Fb) uznałam, że może ot tak, sfotografowała się z jakimś kolegą.

Aż dziś odebrałam od niej telefon (właściwie połączenie głosowe przez komunikator) i - z zaskoczenia na chwilę oniemiałam.

M. nie jest już z J., o którym słyszałam od niej tyle ciepłych słów, w którym była tak zakochana. Zmęczyła ją wreszcie rola "lokomotywy" i nieodpowiedzialność J. Martwi się o niego, jednak zdecydowała się z nim rozstać. Wraca na chwilę do naszego miasta, a potem przeprowadza się do tego nowego pana, do innej miejscowości.

Jakoś mi przykro, gdy o tym myślę. Tyle było entuzjazmu, nadziei, wiary... Ale też, czy tak trudno było zauważyć te sławetne "czerwone flagi"? że ciężar spraw przyziemnych, a przecież nieuniknionych spoczywa tylko na niej, że to ona wszystko załatwia, ona przewodzi? Tak, wiem, ona to lubi i tego potrzebuje, a jednak... A jednak czegoś zabrakło. Dochodzi też obciążenie psychiczne, bo zafundowała J. cierpienie .

Mam refleksję chyba banalną: nie warto nikomu zazdrościć fajnego związku, miłości, czegokolwiek zresztą, bo nie znamy całej historii, nie wiemy, co jeszcze uszykował los nam i innym ludziom. To, że ktoś coś otrzymał, znalazł, nie oznacza wcale "z automatu", że to strzał w dziesiątkę. Do każdej historii należy odnieść się z dystansem i nie za bardzo wierzyć w cuda, że gdzie indziej jest cudownie, a tylko u nas kiepsko. A może to właśnie nasz los jest dla nas najlepszy?

Nie jestem w związku już ponad dziesięć lat, jeśli nie liczyć przelotnego - ośmielę się tak to nazwać - romansu z R. Bywało mi czasem trochę żal z tego powodu, zdarzało mi się pozazdrościć komuś miłych małżeńskich chwil, randek, wspólnych wypadów. Jednak czuję mocno: boję się w związek wejść zbyt impulsywnie, pochopnie. Nie chcę naobiecywać czegoś komuś, by się za niedługi czas wycofać. Nie chcę szybko! Chcę odpowiedzialnie, chociaż wiem, że nie zawsze można uchronić się przed błędami.

Nie twierdzę, że M. jest odpowiedzialności pozbawiona, nie potępiam też jej, ale  o s o b i ś c i e  zadziwiam się cudzą łatwością przechodzenia z jednej relacji w drugą, zamykania za sobą drzwi, otwierania innych, tak, jakby ta poprzednia historia się nie liczyła, niewiele znaczyła. A przecież wiem, że tak nie było.

Jestem poruszona, choć powstrzymuję się od wartościowania i oceny.

piątek, 20 czerwca 2025

Post "o niczym"

Nic specjalnego dzisiaj. Dzień słoneczny i piękny. Wpuściłam do domu kota, który wrócił z nocnego szlajania ; chwilę darł się jak opętany, a teraz pewnie śpi na swoim ulubionym krześle z poduszką. Jeść dostał, ale wzgardził, więc kazałam mu pocałować się w ogon.

Kawa wypita, teraz czytam sobie i piszę w łóżku.

Wczorajszy dzień miałam "kryzysowy", w kiepskim samopoczuciu: dopadło mnie przeziębienie od spania w przeciągu. Okna w mieszkaniu mam na przestrzał i ostatnio zostawiałam na noc uchylone lufciki. Jak się okazuje, nie był to dobry pomysł, a przecież byłam solidnie przykryta kołdrą, nie było mi zimno. Może to dlatego, że we śnie zawsze oddycham przez usta? Nie miałam pod ręką żadnych domowych środków, ale znalazłam tabletki "Gripex", więc zaaplikowałam sobie jedną na noc.
Dziś już czuję się lepiej, to była ewidentna kulminacja, po której organizm wraca do normy.

D. wydaje dzisiaj córkę za mąż. Wpadnę pod kościół złożyć dziewczynie życzenia. Mieszkam bardzo blisko tej świątyni.
Z D. zawieszenie broni. Nagadałyśmy (przez Messenger, a więc pisemnie) sobie ostro "z okazji" mojego pobytu w szpitalu, jednak przypadkowe spotkanie na ulicy ustawiło wszystko we właściwych proporcjach. Mocno się do niej już nie garnę, zbytnio się różnimy, ale i boczyć się na siebie nie warto.

Oprócz tego mam do załatwienia drobną sprawę na prośbę Mateusza, więc podskoczę do miasta na rowerze.

A propos wesel i ślubów - ożenił się najmłodszy brat mojego byłego męża. Syn został zaproszony, mnie pominięto, czego absolutnie nie mam za złe. I tak nie nadaję się teraz na długie imprezy, jestem za słaba.
Jestem tak roztargniona, że dopiero przyjaciółka swoim pytaniem uprzytomniła mi, że wypadałoby wręczyć młodym jakiś prezent lub datek w kopercie. Trudno, może jakoś im to zrekompensuję później.

Mój potomek mnie rozbawia, ale też imponuje mi posiadaniem mocnego własnego zdania. Otóż stwierdził, że na weselu okropnie się wynudził, ale nie chciał odmawiać rodzinie. Wrócił trzeźwiusieńki, wypił "tyle, ile trzeba" - nawet mi dokładnie wyliczył. Mam spokojne dziecko, wolne od "syndromu psa spuszczonego z łańcucha". Pierwsze, sporadyczne eksperymenty z alkoholem już za nim i na szczęście nie był nimi zachwycony. Misiek jak czegoś nie chce, to nie chce - koniec, kropka. Czasami ten jego upór bywał dla mnie, matki, wyzwaniem.

Ślub był - z tego, co opowiadał syn - ładny i niesztampowy, w plenerze oraz, jak wnioskuję, raczej świecki. Zaskoczyło mnie to ostatnie, bo moi teściowie to ludzie tradycyjnie wierzący.

środa, 18 czerwca 2025

Wypoczywam!

Dopiero trzy dni jestem na oddziale dziennym, a już czuję inną jakość życia. Wypoczywam!
Do domu wracam o czternastej, w szpitalu przebywam od ósmej. Dostajemy tam śniadanie oraz obiad (jest nas około dwunastu pacjentów), natomiast w domu moje dziecko zadeklarowało się samodzielnie troszczyć o własne wyżywienie, przynajmniej przez ostatnie trzy dni. Zamiast główkować na zawiłościami przepisów katalogowania książek rozmawiam na terapii grupowej, na społeczności, obywam zajęcia ruchowe i relaksacyjne. Atmosfera panuje przyjazna i pogodna pomimo że niektórzy z nas mają wręcz dramatyczne problemy.
Gdy wracam do domu po takim dniu, wreszcie cokolwiek chce mi się jeszcze działać. Małymi kroczkami porządkuję bardzo zaniedbane przez złe samopoczucie mieszkanie i wreszcie widzę jakieś efekty. Znajduję czas dla siebie.
Nie mogę się doczekać indywidualnych rozmów terapeutycznych, które także ujęte są w programie. Mam wiele pytań odnośnie poprawy funkcjonowania na co dzień, radzenia sobie z nastrojami i "współpracowania" z chorobą.

Czuję ogromną ulgę. Jeszcze długo pobędę na tym odziale, już się jednak obawiam, jak zniosę powrót do pracy.

niedziela, 15 czerwca 2025

Zapiski w środku nocy

Znowu zmęczenie.

Do południa snułam się w piżamie i wylegiwałam w łóżku. Obejrzałam ciekawiący mnie materiał w internecie, coś tam poczytałam. Wreszcie stwierdziłam, że czas przerwać ten marazm. Wybrałam się na rowerową przejażdżkę, po drodze wpadając do baru na małe co nieco, bo w domu nie chciało mi się gotować (syn u swojej lubej, więc mogłam sobie na to pozwolić). Potem pojechałam na nowo powstałe w naszym mieście bulwary nad rzeką.
Bulwary całkiem przyjemne, choć żal mi zniszczonej na ich rzecz przyrody. Dużo spacerowiczów, dzieci na rowerach, rolkach i hulajnogach, miejsc do posiedzenia w cieniu drzew. Podobało mi się pomimo przyrodolubnych obiekcji.

Przejażdżka nie była daleka, a jednak dała w kość. Po powrocie do domu padłam jak zabita, wybudziłam się w środku nocy, a teraz boję się, że nie wstanę rano na czas, bo dziś pierwszy dzień terapii na oddziale dziennym.

Bolą mnie nadgarstki od kierowania rowerem i ogólnie czuje się źle. Bardzo psuje mi to nastrój.

No i gardło mnie boli, diabli wiedzą, dlaczego.

Czy już przez resztę życia będę taka do niczego? Mało atrakcyjne takie życie.

sobota, 14 czerwca 2025

W oczekiwaniu "przygody"

Od poniedziałku zaczynam nową przygodę. Otóż zakwalifikowano mnie na oddział dzienny... szpitala psychiatrycznego.

Nie boję się o tym pisać i nie wstydzę, choć przyznam, że czuję się nieco tym faktem speszona. Decyduję się jednak mówić o tym otwarcie, bo siebie nie muszę oszukiwać a inni - niech widzą, że psychiatra to lekarz jak każdy i każdy z nas może trafić do tego obciążonego wciąż jeszcze sporym tabu specjalisty. Nikt z nas nie wie, co czeka go w życiu, kiedy i jakich nabawi się kłopotów ze zdrowiem. Pewnej mojej koleżance, pedagożce, wykładowca na uczelni powiedział, że po trochu wszyscy jesteśmy psychopatami. Granice bywają cienkie, a różnice między ludźmi fascynujące i ogromne.

To skierowanie na oddział jest dla mnie zaskakującą, ale cenną - i celną! - lekcją o przyjmowaniu wsparcia, o opiekowaniu się sobą oraz o pozwalaniu sobie na to. Dawniej za wszelką (no... prawie) cenę chciałam być dzielna i samodzielna, nie rozczulająca się nad sobą. Paradoksalnie, robiłam dokładnie to, czego chciałam uniknąć: marudziłam, narzekałam i kapitulowałam wobec trudności, uciekałam przed nimi. Tak! Właśnie gdy o tym piszę, wpadło mi do głowy: im bardziej czegoś unikamy, tym bardziej to nas uwiera. Naprawdę!

W pracy wiedzą, zdecydowałam się nie stawiać "załogi" przed faktem dokonanym, bo moja nieobecność będzie długa, a moje zajęcie, choć mało efektowne, mało atrakcyjne jest bardzo ważne i potrzebne. Nie wszystkim się "chwaliłam", ale dwie poinformowane koleżanki odniosły się do mojego leczenia bardzo przychylnie i aprobująco.

Dziś załoga bawi się na wycieczce. Ja zrezygnowałam. Bywam teraz zmęczona i rozdrażniona z byle powodu, zwłaszcza wśród wielu bodźców, dźwięków, rozmów, za którymi nie nadążam z moim niedosłuchem. Chcę sobie oszczędzić tego stresu. Za to podaruję sobie może dzisiaj przejażdżkę na rowerze.

Na wczorajszej kontroli u neurochirurga, lekarz powiedział mi, że mogę już bez większych ograniczeń być fizyczne aktywna. Chociaż więc boję się trochę wysiłku, tęsknię za wielką przyjemnością, jaką daje mi przemieszczanie się na dwóch kółkach. Pytanie tylko, na co mam większą chęć: na rower, uładzenie domu czy nicnierobienie?

Z tym między innymi problemem zgłosiłam się do psychiatry: czuję brak energii, ociężałość, chęć ciągłego leniuchowania na kanapie. Z drugiej strony - z aktywności wynikają różne i liczne dobrodziejstwa. Co wybiorę? Ano, zobaczy się. Obiecałam sobie nie katować się presją, dać sobie czas na poprawę nastroju i podniesienie energii - nadzieję na to wiążę z terapią, choć przypuszczam, że najwięcej zależy ode mnie samej.

Neurochirurg rozśmieszył mnie wczoraj, bo nie pamiętał, że osobiście mnie operował. Dopiero po chwili stwierdził, chyba z niezłym zaskoczeniem, że w szpitalu byłam zupełnie inną osobą. Pogratulował mi "radykalnej poprawy", a w opisie badania stwierdził: "chora sprawna, samodzielna, logiczna". Przed operacją, jak się wyraził, nie wiedziałam o bożym świecie.

Podziękowałam mu na koniec jednym słowem, ale szczerze i gorąco.

niedziela, 8 czerwca 2025

Nie jestem leniem ani hipochondrykiem

Obserwuję siebie: czy to moje narzekanie na złe samopoczucie to wymysł, czy też naprawdę jest coś na rzeczy. No i - zdecydowanie jest.

Podreptałam dzisiaj w kuchni, przygotowując obiad i sprzątając po gotowaniu. W tym czasie odezwał się Mateusz, że trzeba przygotować jego mieszkanie na przybycie kolejnych gości. Spacer na jego ulicę to jakieś dwadzieścia minut żwawego marszu w jedną stronę. Co do pracy, nie było dziś wiele do zrobienia, ostatni lokatorzy nie nabałaganili, ale jednak zmiana pościeli i pobieżne porządki zajęły trzy kwadranse.
Pod wieczór czułam już zmęczenie, więc zrezygnowałam z planowanego pieczenia ciasta, które miało umilić nam niedzielę. Wlazłam pod koc i obejrzałam kolejny odcinek nienowego już serialu "Dom", który od dawna obiecywałam sobie wreszcie poznać, bo podobno kultowy. Na marginesie - w rzeczy samej ogląda się świetnie, jest to mądry, nie pozbawiony ani dramatyzmu, ani dowcipu film.

Kondycję natomiast zdecydowanie mam osłabioną. To nie lenistwo. Przyjrzałam się dzisiejszemu dniu - cały był wypełniony jakimiś aktywnościami, chociaż niektóre z nich były "siedzące". Realizowałam zainteresowania, a mam ich więcej niż bieganie po domu ze ścierką i tkwienie w garach.

piątek, 6 czerwca 2025

Decyzja

Miewałam w życiu epizody, gdy było mi ciężko, trudno, gdy nie chciało się żyć. Tak już czasami miewam - nie wiem, czy z powodu neurologicznej choroby, bądź co bądź urazu mózgu, czy też z powodu niefortunnych cech charakteru. Szukałam pomocy u lekarzy, ale na ogół (nie zawsze) wyniki podstawowych badań okazywały się w porządku, więc odpuszczałam sprawę, uznając, że trzeba po prostu brać się w garść albo czekać na lepsze dni.

Wreszcie za którymś razem postanowiłam wybrać się do psychiatry. Lekarka niewiele ze mną gadała, za to przepisała jakieś środki, których nazwy już nie pamiętam. Rzeczywiście miałam wrażenie, że pomagają, ale stało się to z dnia na dzień, a podobno takie leki potrzebują czasu, by dały efekty. Uznałam zatem, że to sugestia i poprzestałam na jednym przepisanym mi opakowaniu. Stwierdziłam, że skoro sugestia, to mogę sama popracować nad sobą. Na jakiś czas pomogło, długo się trzymałam. Bardzo mi też pomagała i pomaga wiedza nabyta od publikujących terapeutów, nauczycieli duchowych jak Katarzyna Miller, Ewa Woydyłło czy Pati Garg. Jednak i to nie zawsze wystarcza.

Aż wreszcie po marcowej operacji wszystko we mnie "siadło". Zniechęcenie, rozkojarzenie, brak energii...

Zdesperowana znowu udałam się do psychiatry...

Było mi wszystko jedno, jakie nazwisko, kobieta czy mężczyzna, byle przyjął, byle coś zaradził, bo ta chwila desperacji zdarzyła się, gdy płakałam w mieszkaniu Mateusza, że nie nadążam, że mi ciężko.

Wizyta odbyła się w poniedziałek czy wtorek, nie pamiętam już. Pani doktor, była rzeczowa, ale ciepła, życzliwa. Na koniec - zupełnie mnie zaskoczyła. Sądziłam że znowu dostanę jakieś tabletki, a tymczasem zaproponowano mi... oddział dzienny w naszym szpitalu psychiatrycznym.
Nie jest to typowa hospitalizacja. Dostaje się zwolnienie lekarskie z pracy i codziennie dochodzi się na oddział niczym na zajęcia. Odbywa się tam psychoterapia, terapia zajęciowa, indywidualna i grupowa, itp.

Nie spodziewałam się tak zaawansowanej pomocy. Czyżbym była tak poważnym i wymagającym przypadkiem? Przyznaję, że na moment zaniemówiłam. Mimo to wyraziłam zgodę, bo mam dość już takiego nędznego funkcjonowania i siebie w takiej rozsypce. Chcę wytchnienia i pomocy.

W najbliższy poniedziałek wizyta tzw. kwalifikująca - nie jest więc jeszcze pewne, że zostanę na oddział przyjęta, ale nie zamierzam się opierać ani wstydzić się "takiego" leczenia. Przestałam się po tych marcowych perypetiach, po powrocie prawie z zaświatów, patyczkować, wahać i przejmować, co ludzie powiedzą.
Ci ostatni oczywiście nie muszą wiedzieć wszystkiego, ale już nie chcę przepraszać, że żyję i za to, jak żyję.

Trudności, których mi życie nie szczędziło, nauczyły mnie jednego: lepiej problemy rozwiązywać niż nieustannie na nowo przeżywać, a w razie potrzeby nie należy się wahać przed sięgnięciem po pomoc - byle mądrze, nie od byle kogo.

Na ten oddział chodziła Mama w depresji po śmierci mojego Ojca. Chwaliła to leczenie, mówiła że bardzo jej pomaga i odwiedzała oddział  jeszcze długo potem. Również z tego powodu nie boję się tej terapii.






poniedziałek, 2 czerwca 2025

Spaaać!

Bolą mnie nogi. Od pewnego czasu nawiedza mnie ta dolegliwosć i oczywiście jest to prezent od "męża" - Sjogrena. W spadku po Mamie odziedziczyłam żylaki, a Sjogren atakuje tkankę łączną, co owocuje skłonnością do zapaleń naczyń. No i pięćdziesiątka blisko, więc chyba nogi już mają prawo boleć. Jednak, jak wiadomo, irytuje mnie to. Moje rówieśnice jakoś tak się nie uskarżają poza kilkoma wyjątkami...
Ba! A kto powiedział, że nie mogę być jednym z nich? A mnie się ciągle wydaje, że jestem młodsza niż jestem, że nie pora jeszcze na dolegliwości kojarzące się ze starszymi ludźmi.

Chyba po to jest to wszystko, by mnie przygotować na odejście w przyszłości z ulgą z tego świata. Piszę to bez ironii.

Dziś już jestem śpiąca i zmęczona, bo wstałam bardzo rano, a po pracy poszłam jeszcze do Mateusza. Wpływa też na mnie zwariowana pogoda. Gdy będę mniej śpiąca, a nogi będą dawać się we znaki, wypróbuję zalecane przez różne poradniki chłodne kąpiele stóp. A nuż pomogą i przywrócą mi chęć do aktywności.

niedziela, 1 czerwca 2025

Codziennostki

Już nudna jestem: entuzjazm do życia umiarkowany. Zmęczenie i nieokreślony ból w ciele. Coś mniej-więcej jak nieraz przed grypą. Nic niby nie boli, a wszystko boli. Dobrze jest mi to znane, odkąd zespół Sjogrena postanowił mnie poślubić i nie opuścić do końca moich dni. Wciąż mam jednak wrażenie, że problemy spotęgowały się po operacji, choć ta wcale nie była "na" Sjogrena. Ewidentnie jednak osłabiła organizm.

Zmobilizowałam się wczoraj do spaceru z kijkami po najbliższej okolicy, a dziś urządziłam sobie przechadzkę na nasz Rynek - jakieś dwa kilometry w jedną stronę. Na Rynku odbywały się atrakcje dla dzieci z okazji ich święta. Ja też jestem dzieckiem swoich rodziców, więc uznałam, że święto i mnie dotyczy. Uczciłam deserem w kawiarence, a raczej na tarasie przed nią, w towarzystwie nieznajomej kobiety, z którą ucięłyśmy sobie pogawędkę. Pani miała na szyi czerwone korale, ale podobno bez związku z dzisiejszymi wyborami prezydenta.

W tym roku oddałam swój głos i ja, chociaż zwykle stronię mocno od polityki i jestem zdania - oraz stwierdzam fakt - że żadne wybory i żaden ich wynik nic w moim życiu nie zmieniają. Tym razem jednak mocno, choć czysto intuicyjnie poczułam, który z dwóch kandydatów jest mi bliższy, a który budzi moją niechęć. Wstąpiłam w ramach swojego spaceru do lokalu wyborczego.

Spacery jakoś spektakularnie nie poprawiły mojego samopoczucia, ale dały satysfakcję i szacunek do siebie, że jednak potrafię się przemóc. Do licha, trudno tylko siedzieć i kwękać!

Jutro do pracy i od nowa w kierat. A po pracy do Mateusza. Mateusz obiecał zadbać o to, by łatwiej mi było planować sobie czas i zajęcia w związku z doglądaniem jego mieszkania. To i dobrze, bo trochę szkoda byłoby zrezygnować z tych paru groszy.

piątek, 30 maja 2025

Codziennostki

Dzisiaj tysiąc razy lepiej.
Słoneczko wyszło na spacer po niebie i rozdaje ciepło.
Z okazji odzyskania pieniędzy pożyczonych przez koleżankę i jutrzejszego Dnia Dziecka zaszalałam sobie w szmateksie - odrobinę nierozsądnie, ale przyjemnie, bo nakupiłam sobie szmatek, które spodobały mi się od pierwszego wejrzenia: dwie sukienki, jedną sportową bluzę za kilka złotych i zamaszystą długaśną spódnicę. Lubię tak zamaszyście i powłóczyście.

Prawdziwie nakarmił mnie i moją skołataną duszę wczorajszy Krąg mieszany kobiet i mężczyzn w mieście wojewódzkim. To moje stado, moje plemię, moje miejsce i przystań, na których spotkanie czekam co miesiąc. Tam wyrażam siebie w pełni i bez masek. Jestem bardzo ujęta gestem kolegi, który odwiózł mnie po spotkaniu pod sam dom, bo uciekł mi ostatni pociąg. Kolega mieszka w zupełnie innej stronie województwa i wcale nie bliziutko.

Nawet jeśli w codziennym moim otoczeniu brakuje trochę osób nadających ze mną na wspólnych falach (takich osobistych), wiem, że czeka na mnie zawsze Krąg. Dopiero się poznajemy, jesteśmy bardzo młodą grupą, ale energia i atmosfera jest cudowna, pełna akceptacji, zrozumienia, ciepła.

W pracy integracja przychodzi mi trudniej. Współegzystuję życzliwie, ale jednak z boku. Nie tylko z powodu mojego charakteru, faktu, że jestem na innym etapie życia niż młodsze koleżanki, i różnicy zainteresowań. Moja niepełnosprawność nie ułatwia mi tzw. nadążania i uczestniczenia w grupowych rozmowach. Gdy zbiera się więcej osób, słyszę więcej rozmów, orientowanie się w tym sporo mnie kosztuje wysiłku.

W związku z tym, choć w naszej gromadce bywa wesoło i koleżeńsko jak dziś, waham się nad udziałem w organizowanej niebawem wycieczce pracowników (wielkie nieba! trzeci raz w ciągu mojego ćwierćwiecznego życia zawodowego!). Obawiam się fizycznego zmęczenia, bo wciąż jeszcze czuję osłabienie po operacji. Obawiam się, że wszyscy naraz będą rozmawiać, żartować, a ja będę pośród tego jak na tureckim kazaniu. Bardzo przykre i frustrujące jest poczucie osamotnienia w grupie, a dopada mnie w takich momentach. Jeszcze się zastanowię nad tym wyjazdem.

Rozmówiłam się także z Mateuszem. Ostatnim razem narzuciłam sobie zbyt ambitny "program działania", bo jednego dnia byłam i w stałej pracy, i w kinie, i jeszcze u niego. To było za dużo i psychicznie i fizycznie. Organizm wyraźnie mi to uświadomił. Napisałam do niego SMS, że bez problemu pomogę mu, jeśli będę mogła pracować spokojnie i bez pośpiechu, ale pod presją czasu, jak ostatnio, jest mi trudno. Mateusz jest, zdaje się, otwarty na porozumienie.

A teraz mam dylemat: przespać się czy uładzić nieco rozgardiasz w domu? Korci to pierwsze, ale irytuje brak komfortu, jaki daje ład w otoczeniu. Jednak chyba odpoczynek jest moją potrzebą numer jeden.

czwartek, 29 maja 2025

Jest ciężko

 Kiepsko.

Zrezygnowałam z pracy u Mateusza, bo nie daję rady funkcjonować w pośpiechu i wielozadaniowości, której czasami ta praca wymaga. Bardzo łatwo wpadam w rozkojarzenie, podminowanie, niepokój.

Dam sobie tyle czasu, ile potrzeba, na dojście do siebie, uspokojenie wciąż rozdygotanych nerwów. Potrzebuję uporządkowanego, spokojnego życia.

Płakałam dzisiaj, bo znowu coś zgubiłam.

Wieczorem jadę na spotkanie w naszym Kręgu. Po spokój, akceptację, ukojenie. Tak ludziom powiem - że właśnie po to dziś do nich przyszłam.

Najbardziej się martwię, że może ten stan nie minie.

Dwa miesiące minęły od operacji, a ja wciąż w kiepskiej formie.

Zrezygnowałam dziś z roweru, wybierając się do Mateusza, bo odnoszę wrażenie, że bardziej po jeździe. odczuwam obce ciało w brzuchu.

wtorek, 27 maja 2025

Dodupizm

Nic ciekawego dzisiaj nie napiszę.
Złe samopoczucie trwa, a w konsekwencji - kiepski nastrój.
Mobilizuję się, gdy już naprawdę muszę albo bardzo mi na tym zależy, tak jak na przykład dziś wsiadłam na rower i pojechałam doglądnąć Mateuszowego mieszkania. Gdy jednak nic nie muszę - skwapliwie z tego korzystam.

W pracy irytuje mnie wszystko i wszyscy, choć oczywiście staram się tego nie okazywać. Nie okazuję, ale w duchu reaguję niczym księżniczka na ziarnku grochu, sama sobie zdając sprawę, że przesadzam i za wiele biorę do siebie.

Ratuję się nadzieją, że to stan tymczasowy, przejściowy, bo jeśli ma tak pozostać... niewiele takie życie różni się od nieżycia i właściwie, choć trochę żal, trochę strach, mogłabym już sobie odejść. I tak nie mam sił korzystać z życia.


niedziela, 25 maja 2025

Lenistwo? Wymówki? Ki diabeł?

Ciekawie jest pozaglądać do swoich dawnych zapisków. Widać, jak człowiek się zmienia, Coś zawsze zostaje niezmienne, jednak... Jacek Kaczmarski (jakże mi okryty cieniem przez jego córkę) śpiewał:

Własne pędy własne liście, zapuszczamy każdy sobie
I korzenie oczywiście, na wygnaniu, w kraju, w grobie
W dół, na boki, wzwyż ku słońcu, na stracenie w prawo w lewo
Kto pamięta, że to w końcu, jedno I to samo drzewo

Przejrzałam kiedyś swój stary blog. Miałam tylko zerknąć, a wciągnął na dłużej. Przeżywałam i wtedy swoje wzloty, upadki, dramaty, ogólnie jednak odnoszę wrażenie, że jakoś więcej było we mnie życia, energii, radości. Spostrzegam, jak bardzo byłam zaabsorbowana synem, jego poczynaniami, powiedzonkami, zabawnymi sytuacjami z nim w roli głównej. Dziś jest inaczej: Misiek ma wiele swoich spraw... a ja?

Żyję dziś chyba znacznie bardziej "do środka", mam na to więcej czasu i stąd to wrażenie stagnacji.

Jakby spokojniej w moim pamiętniku, jakby bardziej monotonnie - chociaż może to tylko moje wrażenie, może czytając to za kilka lat ocenię swoje wyznania inaczej. Ale czuję jakoś mniej pasji w swojej codzienności. A już ostatnio - ciągle kwękam!

Nie zamierzam siebie zmuszać do zmian, ważna jest teraz dla mnie zgoda z sobą, jednak mam obawy, by nie była to zgoda na lenistwo i gnuśność. Mam teraz mało energii (jak się okazuje, stan zdrowia naprawdę na to rzutuje), chcę dużo odpoczywać , drzemać, pracować powolutku i nie za wiele. Czy to już symptomy "pewnego" wieku?

Mam tyle pomysłów i propozycji na spędzanie wolnego czasu. Zaprasza do Włoch siostra, która mieszka tam od lat, kuszą łąki i lasy wokół Rymanowa Zdroju, Ojcowski Park Narodowy, o którym tak interesująco opowiadał zaproszony do naszej biblioteki podróżnik i przyrodnik.
A co - oprócz pieniędzy, które bywają czystą wymówką, nie prawdą - stoi na przeszkodzie? Niechęć do wysiłku!

Zastanawiam się, co z tym ostatnim zrobić, jak uzdrowić. Podobno pomaga ruch, więc co jakiś czas postanawiam się z nim "przeprosić". Wychodzi to - jak poniżej:

Rower uwielbiam, ale nie mam odwagi na duże wysiłki po operacji, boję się sobie zaszkodzić (spory szew na brzuchu, chociaż niby wygojony). Trochę też zraziły mnie do tej aktywności zawroty głowy, chociaż ostatnio jakby rzadsze. Jeżdzę zresztą od niedawna, ale bardzo ostrożnie.
Pływanie? Woda w basenie do ciepłych nie należy, a ja w chorobie nabawiłam się problemów z krążeniem i bardzo szybko, łatwo marznę.
Spacery? Tak, to całkowicie dostępne, ale jakieś takie... mało spektakularne, wciąż znajduję powody, z których "nie mam czasu". A to gotowanie, a to sprzątanie, a to dzień kiepski i spać się chce na stojąco.
Kijki nordic walking? Teoretycznie mam gdzieś opinię publiczną, ale jakoś peszy defilowanie z "patykami" przez podwórko...

Aż się żachnęłam przy ostatnim zdaniu! To są, Marto, wymówki, wymówki i jeszcze raz wymówki! A przecież wszystko to lubię! więc dlaczego?

Ot, sprawa do przemyślenia i zweryfikowania. Może jednak warto nieco przekroczyć samą siebie?

Dziś zaobserwowałam: pogoda się psuje, zmarzłam przed domem, czytając książkę, więc i spowolnienie nie dziwi. Dawkę ruchu zapewniło mi krzątanie się w kuchni i przyrządzanie obiadu, więc już mi się nie chce. Ale zdarza mi się nagotować na dwa-trzy dni, zdarza się, że mi ciepło, a zresztą ruch przecież rozgrzewa.

Marto, przemyśl...! Marto, wywnioskuj!

Marto - spróbuj!

sobota, 24 maja 2025

Mój ogródek, moje chwasty i moje zasady!

 Żalę się i żalę na złe samopoczucie. Okazuje się, że nie są ta żadne moje wymysły, że się bynajmniej nie "pieszczę".

Okresowe badania pracowników wykazały trzykrotnie podwyższony OB, a więc stan zapalny w organizmie. Poczytałam trochę u "wujka" Google, że może to wskazywać na poważne przyczyny, ale wcale nie koniecznie. Problem może być także dość łatwy do rozwiązania.  Zdarza się też nierzadko po operacjach.

Mój "mąż" Sjogren w przeszłości spłatał mi już podobnego figla, więc mam nadzieję, że i tym razem to "tylko" to. Wtedy na oddziale reumatologii dosyć szybko postawiono mnie na nogi. Notabene, było to po silnym stresie, podobnie jak i teraz.
Wizytę u reumatologa mam wyznaczoną na koniec czerwca i żywię nadzieję, że coś mi ona wyjaśni, pomoże.
Neurochirurg na początku czerwca - też muszę z nim poważnie porozmawiać.

Myślę serio o rencie, ale może wystarczy się podleczyć, by poczuć się lepiej. Praca zawodowa jednak jest bardziej opłacalna. Natomiast nie przemawia do mnie, że renta to margines życia, bo z przyjemnością pobyłabym sobie na marginesie, w świętym spokoju i własnym tempie życia. Jestem już na tyle świadoma, na tyle aktywna, że margines uważam za swój własny wybór - niezależnie od tego, czy pracuję. Najważniejsze moje relacje i znajomości dzieją się poza pracą. Na wiele zajęć nie mam czasu i energii, bo pracuję, a po pracy mam obowiązki domowe.

Z całej tej sytuacji, w której zdarzyły się kłopoty z moim roztargnieniem, pilnowaniem różnych ważnych terminów, wyciągam wniosek:

Nie ma dymu bez ognia! Złe samopoczucie to nie wymysły rozkapryszonej panienki, ale fakt. Mogę zaufać swoim odczuciom i temu, czego doświadczam, a od czego byłam całe lata oduczana głupim gadaniem: "Weź się w garść!", "Ty leniu!" (i gorsze wyzwiska), "Przestań szukać raków w d...e!" (malownicze powiedzonko funkcjonujące w mojej rodzinie).
Najgorsze samopoczucie fundowałam sobie sama, wierząc w te zadawnione i zdezaktualizowane (jeśli w ogóle kiedykolwiek aktualne) przekazy. Nie brakiem energii, zmęczeniem, bólem, ale właśnie tym. Tym dokładaniem sobie, niczym innym, odzierałam się z resztek sił.

Dziś już wiem, choć nie zawsze udaje mi się to wdrażać; mam prawo do lenistwa, odpoczynku, odpuszczania. Świat się przez to nie zawali, nawet jeśli trzy popołudnia z rzędu po prostu prześpię. Jest to wyłącznie mój wybór, na ile sobie pofolguję, a kiedy zdecyduję, że wolę wziąć się w garść.

Mam w d... komentarze sąsiadki, że zarasta mi ogródek, a ja wolę czytać książkę przed domem. Mój ogródek, moje zasady!

A w ogródku rozkwitają pierwsze kwiaty z zasianej rok temu kwietnej łąki, pysznią się rumiany i coś nieśmiało się niebieści.

Marta i Marta

To jest, mili moi, Marta Dzido - pisarka i reżyserka. Przyznaję - nic z jej dokonań jeszcze nie czytałam, a zdjęcie wklejam nie dla tychże dokonań, lecz z zupełnie innych powodów. A o nich - poniżej. 

Zdjęcie z Wikipedii
Zdjęcie z Wikipedii


Już dawno spodobała mi się fryzura Marty. Jest nieco awangardowa, a jednocześnie kobieca. Sądzę, że odzwierciedla osobowość autorki, artystyczne ciągoty. Bardzo to lubię w modzie.

Pomyślałam sobie kiedyś z żalem, że taka fajna stylizacja to nie dla mnie z moimi smętnymi, cienkimi i prostymi jak druty kłakami. Tymczasem ostatnio poczyniłam zaskakujące odkrycie...

Moje włosy z wiekiem zaczęły się kręcić! Może nie jak przysłowiowy baran, ale jednak ewidentnie wiją się, każdy w swoją stronę. Gdy się pożaliłam pewnej fryzjerce na ten fakt, doradziła mi, by go wykorzystać. Ta rada przypadła mi do gustu, przestałam walczyć o gładką fryzurę, a już ostatnio pozwalałam włosom na zupełną swobodę i moje koleżanki twierdziły, że nie wygląda to źle.

Wczoraj uznałam, że czas na fryzjera, więc udałam się do innego niż zwykle. Przedstawiłam swoje sugestie oraz zdjęcie pisarki.

Oczywiście efekt jest inny niż u pisarki (zawsze wychodzi inaczej niż na tych wszystkich pięknych fotografiach), włosy mam znacznie krótsze, jednak podoba mi się zadziorność fryzury i pewien zamierzony nieład na mojej głowie.

Dziś rano spojrzałam przypadkiem w lustro, zupełnie o zmianie wyglądu nie pamiętając i aż się uśmiechnęłam, witając moje odbicie: "Cześć, Marta!".

Bo Marty to dziewczyny nie byle jakie! ;)

wtorek, 20 maja 2025

Źle!

Źle, cieżko, jestem zmęczona i mam ochotę tylko spać. Zrobić obiad to wysiłek, uprasować koszulę to wysiłek. Cholera, żyć to wysiłek! Wczoraj wydawało mi się, że jest lepiej, w pracy dzisiaj nawet-nawet. A teraz po południu padam na nos, a jeszcze trochę prac domowych mnie czeka.

Zaczął mi się dziś wiadomy, kobiecy czas, ale na Boga, z moim obecnym samopoczuciem, śmiało mogę ironizować, że przed okresem lub w jego trakcie jestem permanentnie. Jest po prostu do niczego.

Mam dość. A może by tak wziąć jeszcze z miesiąc L4 i przewegetować za te trzy tysiące dwieście?

poniedziałek, 19 maja 2025

Bodo

Nigdy bym nie pomyślała, że z wielodniowej chandry wydobędzie mnie... Eugeniusz Bodo.

W sobotę było mi smutno, źle, snułam się zmęczona i zniechęcona nawet do rzeczy, które zwykle sprawiają mi przyjemność. Czułam się pozbawiona sił życiowych. Zrobiłam w domu tylko to, co naprawdę niezbędne i wdałam się w poszukiwanie filmów w internecie. Trafiłam na serial o słynnym przedwojennym polskim aktorze. Nadawany był kiedyś w telewizji, ale telewizję od lat ignoruję, więc po raz kolejny stwierdziłam, że są z tego ignorowania korzyści: można sobie teraz wypełnić czas nadrabianiem filmowych zaległości.
Obejrzałam w dwa dni wszystkie dwanaście odcinków! U mnie nic przecież nie może się odbywać jak u normalnych ludzi (zawsze kwituję ewentualne uwagi lub żarty na ten temat: "Ja normalna? Proszę mnie nie obrażać!") ;)

Serial zachęcił mnie do zapoznania się z aktorstwem Bodo tudzież przypomnienia sobie oglądanych sporo już lat temu filmów. Wczoraj obejrzałam "Pawła i Gawła", a dziś "Piętro wyżej'. Nie spodziewałam się, że poczuję się nimi szczerze rozbawiona. Humor może ciut naiwny jak na dzisiejsze czasy, ale kilka powiedzonek i sytuacyjnych gagów - kapitalnych! Fantastyczny był występ Bodo śpiewającego "Sex appelle" w kobiecym przebraniu. Uśmiałam się ze stwierdzenia jednego z bohaterów filmu, że można się ożenić z miłości, jeśli interes tego wymaga. O ile potrafię właściwie ocenić warsztat aktorów - klasa i staranność. Uwielbiam - i z powodu swojego niedosłuchu bardzo zwracam na to uwagę - gdy w wypowiedziach publicznych można usłyszeć i odróżnić każdą głoskę. We współczesnych filmach często mam z tym trudności (na szczęście z pomocą przychodzą napisy).

Może pogoda się ciut poprawia, a może Bodo sprawił - że czuję się dzisiaj znacznie lepiej. Popracowałam trochę w kuchni, uporządkowałam pobieżnie otoczenie, a teraz - kolejny film z Bodo do poduszki. Lekkie to, przyjemne, a niegłupie.

niedziela, 18 maja 2025

Rozdrapuję... by zrozumieć - siebie.

 Jestem chyba już uprzykrzona z tym powracaniem do sprawy D.

Wiem, że nie zawsze byłam wobec niej w porządku. Wiem, że jeśli ktoś nas irytuje, wskazuje to na jakieś nasze niezałatwione wewnętrzne sprawy. Psycholodzy coś o projekcjach piszą...

Tłumiłam te swoje niepiękne emocje, a jednak wychodziły na powierzchnię i dawały nie zawsze chwalebne skutki.

Nawet teraz, gdy chcę przeprowadzić z tym wszystkim rozrachunek, ułożyć sobie w głowie, co doprowadziło do niemiłych sytuacji, a co jest przecież faktem, czuję jakby wyrzut sumienia, że nazywam to po imieniu. Mam taki wewnętrzny zakaz krytykowania i pomniejszania D.

...A może podświadomie - i bardzo brzydko - czuję się od niej lepsza? Jeśli tak, to nie lubię siebie za to.

Ale D. naprawdę przestała za mną nadążać. A potem chyba obie skręciłyśmy w zupełnie inne uliczki. I nie po drodze nam było, a ja miałam poczucie, że powinnam rozumieć, dbać o więź.

Byłam rozdarta między tym poczuciem, a narastającą niechęcią.

Coraz lepiej poznawałam D. i coraz więcej zauważałam. Początkowo nie przywiązywałam do tego wagi, było nam miło razem, dobrze się bawiłyśmy. Czułam różnicę w wykształceniu, w poziomie umysłowym (o rany! wiem, jak to okropnie brzmi i z tym też nie jest mi dobrze), ale doceniałam i podziwiałam inne cechy. D. tak umiała wychodzić do ludzi, zjednywać ich sobie, była towarzyska, bywała tu i tam, bo dzięki swojej pracy znała sporo osób i środowisk. Imponowało mi to.

A potem zauważyłam, że tak naprawdę inicjatywy ma niewiele, ciągle czeka, aż ktoś ją zachęci i zmotywuje, jest mocno niepewna siebie, bardzo opiera się na innych. Zaczęło mnie drażnić, że brakuje jej własnego zdania, decyzyjności, że nawet na spacerze zawsze to ja wybierałam ścieżkę. Nie ja jedna zauważyłam jej chwiejność i poleganie na cudzych opiniach. Czasami i ja ją wspierałam, ale też bywało mi niezręcznie, bo nie chciałam przejmować odpowiedzialności za decyzje dorosłej (starszej ode mnie o dobrych kilka lat) kobiety. Czułam się tak, jakbym to ja miała ją prowadzić, nie chciałam tego.

Ja oczywiście też jestem cholery kawał i "przepieron", jak mawia inna koleżanka. Gdy spotykam kogoś słabszego psychicznie, mam ciągoty do dominowania, potrafiłabym stłamsić tę osobę. Źle mi było z tym, że D. dawała się tak łatwo prowadzić. Lepiej się dogaduję z ludźmi o wyrazistszej osobowości, własnym zdaniu. Z takimi nawet różnica zdań przebiega inaczej ; po prostu czuję równość, podobną energię... czy ja wiem, jak to jeszcze nazwać?

...Więc z D. się zaczęło robić... - eureka! - nierówno. Brakowało symetrii.

Tak, to jest właśnie to. A że czułam się winna z powodu swoich emocji, zdusiłam je w sobie - to w końcu eksplodowałam w ostatniej kłótni.
Fakt, mogłam się opanować, przerwać w porę i uważam za błąd, że tego nie zrobiłam. Jednak bezwględnie miałam prawo zwrócić uwagę o tę nieoczekiwaną interwencję jej "chłopaka" u "mojego" lekarza. Bardzo zadbałam, by zrobić to łagodnie i spokojnie, jednak łagodności i spokoju zabrakło mi już, gdy D. zaczęła prawić mi kazania, że powinnam być wdzięczna i cieszyć się, że żyję. Od słowa do słowa rozwinęła się kłótnia - ginant, w której obie wygarnęłyśmy sobie wszystkie zastarzałe urazy. Szkoda, że nie wycofałam się w porę.

Szkoda, że nie wycofałam się w porę w ogóle z tej znajomości. Nie żeby zaraz udawać, że w ogóle się nie znamy, ale jednak ograniczyć spotkania i wspólne aktywności.

A może po prostu stało się coś, co stać się musiało.

Eksploduję... frustracją

W bardzo nieprzyjemny, bolesny sposób usiłuje się chyba przebić do mnie jakaś wewnętrzna prawda.
Ciasno mi w starych "butach", widzę to po mojej raczej straconej relacji z D., widzę po moim fatalnym samopoczuciu. Widzę, że czas na jakieś decyzje i działania, ale na przeszkodzie stoi znany towarzysz - lęk. Bo czy się uda? Czy mam rację? A może jednak to tylko fanaberie? Może mam "za dobrze" i szukam dziury w całym?
Odpowiedź na te rozterki czuję coraz pewniej: nie, to nie tylko wymysły. Coś jest na rzeczy, czegoś mi potrzeba, choć tak trudno jeszcze to rozpoznać i temu zaufać.


Dobra! do brzegu, Marto!

Częste stany zmęczenia i obiżenia nastroju to mój odwieczny problem. Jakoś sobie z nim - raz skuteczniej, raz słabiej - radziłam. Jednak po powrocie ze zwolnienia po operacji stało się to naprawdę trudne do zniesienia. Jestem zmęczona, rozdrażniona, zniechęcona. Potwornie męczy mnie i złości, że muszę to ukrywać, udawać, bo przecież nie wypada pewnych rzeczy okazywać przy współpracownikach. I nie wypada, i nie jest to bezpieczne.

Mam wrażenie, że po zmianach personalnych jednak cieszyłam się za wcześnie. Kadra się odmłodziła, dziewczyny są "świętsze od papieża", zrobiło się bardzie rygorystycznie, mniej elastycznie. Dawna dyrektorka do pewnych spraw podchodziła swobodniej, nie czułam się tak ograniczana. Robota miała być zrobiona, ale nikt nie robił problemu z mojego wyjścia do lekarza. Teraz z każdego drobiazgu muszę się tłumaczyć. Moje obie choroby mają w nazwie "zespół", więc chyba jasne jest, że potrzebuję różnych specjalistów, tymczasem na każdego należałoby mieć "papierek", abym jako niepełnosprawna miała prawo do nieodrabiania wizyt lekarskich. Idę na godzinę - muszę albo ją odpracować, albo brać urlop na cały dzień lub na tę godzinę. Wszystko z zegarkiem w ręku. Kiedyś takich cyrków nie było, po prostu postępowałam przyzwoicie i nie nadużywałam swoich praw.

Trudno mi się czasem powstrzymać, by przy pracy nie wzdychać, nie pomamrotać do siebie, że mam dzisiaj słaby dzień, nie skomentować pod nosem, że przydarzyła mi się jakaś pomyłka. Niedawno kierowniczka dała mi do zrozumienia, że jestem uciążliwa, więc się pilnuję, kontroluję, ale - Chryste Panie, jak mnie to męczy, drażni, wkurza.

Z koncentracją mam kolosalne problemy, a moja praca wymaga skupienia i dokładności. Wkładam w to teraz znacznie więcej wysiłku niż przed operacją.

Mam jeszcze cień nadziei, że winna temu jest bardzo kiepska pogoda, więc może to minie. Obawiam się jednak, że problem jest głębszy, że po tym szpitalnym epizodzie mam mniej sił i że tak już pozostanie.
Wszystko we mnie krzyczy, by rzucić tę pracę, to udawanie, tę ciągłą ostatnio walkę z sobą.

Czekam jak na zbawienie wizyty kontrolnej u neurologa. Popytam poważnie, czy w mojej sytuacji są przesłanki do renty... Ale tak się boję! Znajomi mają takie kłopoty na komisjach orzekających, są czasem po prostu podle traktowani.

Mam taki pomysł, taką fantazję: przechodzę na rentę, chwilę odpoczywam, a potem znajduję sobie lżejszą pracę, w mniejszym wymiarze czasu i wreszcie mogę odetchnąć.

W tym tygodniu kilka dni mój syn spędził poza domem, więc pozwoliłam sobie na odpuszczenie tego, co nie było konieczne. Wracałam z pracy i kładłam się spać. Potem się snułam zmuszając się do drobniejszych, koniecznych zajęć.

Nie chcę, by moje dalsze życie było taką wegetacją. Mam po stokroć dość!

poniedziałek, 12 maja 2025

Prawie na noże

Bardzo, ale to bardzo nieprzyjemne spięcie zaliczyłam z koleżanką.
Nieważne którą, nawet inicjałów już nie mam ochoty podawać. Może już o niej pisała, a może nie. Może to jedna z wielu, a może z nielicznych. Poszło na noże - noże słów.

Otóż przedwczoraj koleżanka (a niech jej będzie Kaśka na przykład) wygadała się na temat tej mojej niedawnej operacji na neurochirurgii.

Kaśka poznała Jaśka (też imię zmienione) na jakiejś imprezie, gdzie zaprosili ją przypadkowo poznani i krótko znani ludzie. Kaśka ma lat pięćdziesiąt kilka, Jasiek jest po siedemdziesiątce. Podobno zachwycił się Kaśką, zaczął smalić do niej cholewki, a Kaśka - to typowe dla niej - łatwowiernie i ochoczo przyjęła "cholewki". Skarżyła się, co prawda, że Jasiek bywa natarczywy i osaczający, ale koniec końców - spotykają się nadal. Podobno zdecydowali, że są tylko przyjaciółmi, a on jest dla niej "taki ojcowski" i taki dobry. Niech Ci, będzie, dziewczyno.

Nie widziałam tego Jaśka na oczy, gdy zaofiarował mi się z pomocą, o którą nikt go nie prosił.

Odwiedzili mnie razem, zobaczyli nieprzytomną, z wpółzamkniętymi oczami i ustami, niekontaktującą.
Jasio wymyślił - bo on "wszystkich" zna - że porozmawia z jakaś swoją znajomą pielęgniarką z tegoż szpitala. Oczywiście nie miałam o niczym pojęcia.

A teraz połączyłam fakty.

Oddział nie operuje w weeekendy poza pilnymi, wymagającymi natychmiastowej interwencji przypadkami. Podobno do takowych nie należałam, pomimo że sprawa wyglądała dramatycznie, moje życie nie było bezpośrednio zagrożone. Moje siostry chyba pytały o możliwość przyspieszenie, więc myślałam potem, że lekarz z życzliwości i współczucia zgodził się zoperować mnie w sobotę.

Co się jednak okazuje? Jeszcze w szpitalu, już po operacji siostry opowiadały - ale jakoś słabo to zarejestrowałam - iż dowiedziały się od lekarza, że ktoś wypytywał o mnie i uzyskał informację na temat mojego stanu zdrowia. Byli to podobno mężczyzna i kobieta, którzy podali się za osoby z mojej rodziny. Szpital nie zweryfikował tego, informacji udzielono. Jan podał się za jakiegoś (ani lekarz, ani siostra pewnie nie pamiętali dokładnie) organistę czy śpiewaka z chóru. Gdy później ustalałam szczegóły z siostrą, olśniło mnie, że Jasiek śpiewa w ludowym zespole. A więc nikt inny, tylko oni!

Gdy mi koleżanka o tej interwencji powiedziała, poczułam się dziwnie i głupio. Poczułam skrępowanie, że nieznany mi mężczyzna dowiaduje się o moich bardzo prywatnych sprawach. Jednak nie zareagowałam od razu, zaskoczyło mnie to.

Dopiero na drugi dzień postanowiłam zwrócić Katarzynie uwagę. Znając jej wrażliwość i branie wszystkiego do siebie, postarałam się przekazać do spokojnie i delikatnie. Napisałam, że rozumiem i doceniam dobrą wolę, rozumiem przejęcie się moim losem, ale może niech następnym razem zapytają moich najbliższych, czy mogą pomóc.

Kaśka poczuła się ogromnie dotknięta. Napisała mi, że jestem niewdzięczna, że ona czuje się urażona, że powinnam cieszyć się, że żyję. Od słowa do słowa poszła lawina, bo choć próbowałam tłumaczyć swoje stanowisko (nie docierało!), wyjaśnić, że nic wielkiego się nie stało, proszę tylko na przyszłość o inne postępowanie, dałam się w końcu sprowokować i koniec końców - po prostu obie się wściekłyśmy i sobie, kolokwialnie mówiąc, nawrzucałyśmy. I ona, i ja wywaliłyśmy z siebie narosłe pretensje.

Tu wtrącę nieco z innej beczki... Miałam tego nie ujawniać, chcąc zachować anonimowość. Kaśka to D. (nie chce mi się już korygować tekstu i poprawiać imion).

A więc Kaśka - D. wściekła oznajmiła, że nie chce ze mną kontynuować znajomości, że jestem podła i dwulicowa, powołała się na osoby rzekomo podzielające jej opinię o mnie (nie zapytam ich, bo nie chcę walczyć jej bronią ani w ogóle walczyć, ale ciekawe by to było).

A mnie... ulżyło. Kilka lat walczyłam z rozterkami, dusiłam poirytowanie, dręczyłam się wyrzutami sumienia, że może źle tę kobietę oceniam.
O D. nie mogę wszystkiego napisać, bo byłoby to z mojej strony bardzo nie w porządku wywlekać jej prywatne sprawy, ale ma ona duże kłopoty osobiste oraz z samą sobą.

Tak więc - wróćmy do naszych baranów - zwróciłam uwagę D. Ta się wyparła, że do niej tylko pielęgniarka obiecała zadzwonić po mojej operacji i poinformować, jak się mam. Wyparła się wizyty u lekarza z Jaśkiem, powiedziała, że nie wie, kto mógł to być. Jednak to, co siostra powiedziała o rzekomym organiście upewniło mnie w przypuszczeniach. Dopiero wtedy się wściekłam, że D. kłamie w żywe oczy.

Było nieprzyjemnie, powiedziałyśmy obie o wiele za wiele. D. oświadczyła, że ma dość naszej znajomości, ale dziwnym trafem dziś wysyłała mi wieści, co u niej słychać ; zapewne chciała mi zaimponować, jak sobie świetnie radzi ze swoimi sprawami.
Pewnie jej przejdzie złość za jakiś czas, mnie jednak chyba nie tak prędko przejdzie niechęć, choć do zawziętych nie należę i wybaczam łatwo.
Nie chcę jej już w swoim życiu. Niech będzie uprzejmie, ale z dużym dystansem.

Ona mi po chrześcijańsku moją podłość wybacza - takim komunikatem również zostałam uraczona.

A mam Cię nosie, D. Ciebie i Twoje dramaty.

czwartek, 8 maja 2025

A ja lubię!

 Czytam często jak nielubiana jest bezczynność, a chwalone życie aktywne.

Też mi się kiedyś wydawało, że tylko aktywność ma wartość.

A dziś mam odwagę powiedzieć: uwielbiam bezczynność!

Dziś ośmielam się stwierdzić: bezczynność nie musi oznaczać próżniactwa.

Natomiast "czynność" to jakże często ucieczka od siebie, zagłuszanie własnych emocji i myśli.

Ciągła aktywność mnie męczy. Moje ciało potrzebuje sporo czasu na regenerację, spadki energii to niestety, moje drugie imię. Och, jak się kiedyś za to nie lubiłam! Jak bolały mnie cudze oceny, które brałam za własne.

Lubię leżeć na trawie, gapić się w niebo i zachwycać śpiewem skowronka. Czuć, jak pieści mnie słońce, głęboko i swobodnie oddychać.
Lubię mieć mnóstwo czasu na przemyślenia.
Kocham czytać przesiadując przed domem (w domu też).
Lubię zagapić się ma motyla, dziecko w parku, wodę w jeziorze.
Lubię rozmyślać i mieć potem o czym pisać na blogu.

Bezczynność jest fajna :)

poniedziałek, 28 kwietnia 2025

Powrót

Pierwszy dzień w pracy po miesięcznym z hakiem zwolnieniu chorobowym.
Miałam obawy, czy dam radę wysiedzieć za biurkiem całą dniówkę, ale nie było źle. Owszem pod koniec już miałam trochę dosyć, ale to raczej naturalne, nawet w całkowitym zdrowiu.
Czas dla siebie gwałtownie się skurczył, ale podziałały dziś sposoby na podniesienie sobie energii: drzemka po pracy i spacer pod wieczór. Zdążyłam też ugotować zupę na jutrzejszy obiad i przygotować co nieco na śniadanie. A teraz odpoczywam. Za chwilkę przygotuję się do snu.
Witaj, dawna codzienności! Szczerze mówiąc, nie jestem zachwycona, bo L4 było dla mnie jak wakacje, ogromnie wypoczęłam - ale cóż... Doceńmy, co mamy.

sobota, 26 kwietnia 2025

Miłość

Jestem "filozof", lubię dumać i czynić swoje prywatne odkrycia.

Wpadłam niedawno na myśl: miłość to nic innego jak wdzięczność!

Czytałam w wielu źródłach, że miłość to niewyczerpane źródło, z którego starczy dla wszystkich. Do pewnego momentu nie rozumiałam tego stwierdzenia. Aż wreszcie powoli przyszło zrozumienie. Najpierw "na główkę", bo ja w dużej mierze mieszkam w głowie. Analizowałam, rozkminiałam i doszłam do wniosku, że miłość to wszystko to, do czego czujemy pozytywne, miłe, radosne uczucia. To wszystko, co nas uskrzydla i raduje. Bardzo spłycone i zawężone jest definiowanie jej wyłącznie przez pryzmat relacji romantycznych.

W minionym tygodniu poczułam sercem: miłość to wdzięczność! Zachwyt życiem, światem i jego przejawami. Motylem, taflą wody, świstem wiatru w uszach. Każdym karmiącym spotkaniem z drugim człowiekiem. Miłością jest przepełnione całe życie, wystarczy to zauważyć.

Może Ameryki nie odkryłam, ale jestem zachwycona, jakie to proste.

Mam, zwłaszcza po operacji, poczucie absolutnej cudowności życia. A więc kocham.

I dodam z patosem: życie kocha mnie, skoro mi te wszystkie cudowności daje.

***

Byłam wczoraj na spotkaniu w naszym Kręgu. Co tu dużo mówić - to jest to, czego szukałam, rozglądając się za "swoim stadem", swoją przestrzenią. Czuję się bardzo autentyczna wśród tych ludzi, przyjmowana taka, jaka jestem naprawdę. W kręgu się nie ocenia, daje się każdemu przestrzeń na wybrzmienie jego prawdy i to niesamowicie otwiera serce.

środa, 23 kwietnia 2025

Dziś i wczoraj

Sygnały z ciała nie darmo dawały o sobie znać. Dziś jeszcze jestem w kiepskawej formie, ale wierzę, że już od jutra sytuacja zacznie się poprawiać. Ale o powrocie do pracy - a to już w piątek, chyba że wezmę urlop na ten ostatni dzień tygodnia i rozpocznę na nowo życie zawodowe od poniedziałku - o powrocie do pracy myślę z niechęcią. Dobrze tak funkcjonować w całkowitej zgodzie ze sobą, odpoczywać, kiedy się podoba i tak też pracować.
Dziś zakupiłam synusiowi garnitur, i dodatki do niego na maturalne występy. Bardzo mi się te zakupy podobały, bo dosłownie weszliśmy do pierwszego sklepu i w nim nabyliśmy wszystko, co potrzebne, a więc lniany granatowy "garniak", który od razu nam przypadł do gustu, buty, krawat i koszulę. Garnitur raczej klasyczny cechuje się dzięki materiałowi odrobiną fantazji, ma też nieco mniej zobowiązujący krój spodni. Uwielbiam mojego syna w granatach i niebieskościach.

Wczoraj wybrałam się do poradni rehabilitacyjnej w P. Gapa jedna, nie zauważyłam, że banknot na opłacenie biletu autobusowego wysunął mi się jeszcze przed wyjściem z domu z portfela. Rzadko jeszcze w naszych autobusach dokonuje się transakcji bezgotówkowych, więc cóż miałam robić - złapałam "stopa".
Ta forma podróżowania za bezpieczną nie uchodzi, więc jej unikam, ale szczerze mówiąc - uwielbiam autostop i ciekawe spotkania z ludźmi za kierownicą. Odbyliśmy z kierowcą bardzo poruszającą pogawędkę o chorobach, bo i pan, jak się okazało, był kiedyś na granicy życia i śmierci, jest "szczęśliwym posiadaczem" jakiejś rzadkiej choroby, której nazwy nie zapamiętałam. Zawsze mnie porusza, jak niezwykłe historie noszą w sobie ludzie na pozór najzwyklejsi. Zawsze mnie porusza, jak bardzo ulegamy złudzeniu, że nasze dramaty i dramaciki wydają się tak wyjątkowe, a wcale nie są. Ba! nikt na czole nie ma wypisane... Życzyliśmy sobie na odchodne dużo zdrowia i nie był to towarzyski slogan.

W poradni... Darmo do niej jechałam! Nie dowiedziałam się niczego konkretnego, bo moje skierowanie nie precyzowało, czego ma dotyczyć, wizyta. Była informacja o chorobie, o zabiegu, ale nie wynikało z tego, jakiej rehabilitacji potrzebuję. Ani ja, ani lekarka nie mogłyśmy nic z tego wywnioskować, choć powiedziałam, że w chorobie mam kłopoty z równowagą, że ostatnio bolał mnie bardzo "ogon".
Przy wizycie kontrolnej na oddziale neurochirurgii, gdzie niebawem się wybieram, muszę o to dopytać. Myślałam i wcześniej o zasięgnięciu języka, ale uznałam, że chyba lekarze wiedzą, co robią, i wiedzą lepiej niż ja.

poniedziałek, 21 kwietnia 2025

Wiadomości z codzienności :)

Gnuśniałam dzisiaj w pościeli i snułam się w piżamie.
Nie wiedziałam, o co mi chodzi, że taka senna jestem i niechętna żadnym wysiłkom, aż wreszcie dotarło do mnie, że to chyba od nadmiaru słodyczy. Bo lubię, w nosie mam diety i liczenie kalorii, nie żałuję sobie. Nie kuszą mnie słodycze na co dzień, ale gdy już są - no limits! Nie jest dla mnie wyczynem zjedzenie całej tabliczki czekolady naraz i niczym nadzwyczajnym nie był do niedawno dzień na samych słodkościach. No, ale wiek średni o swoje się chyba upomina i takie szaleństwa przestają uchodzić bezkarnie.
Zatem ukróciłam nieco to spożywcze folgowanie sobie, a późnym popołudniem wyprowadziłam Martę na spacer ;)
Najpierw odwiedziłam Rodziców na cmentarzu. Było tam nielitościwie gorąco, zmęczyłam się, spociłam. Chciałam natychmiast uciekać do domu, zmieniłam jednak zamiar i pomyślałam, że pomimo zmęczenia, przejdę się do parku. I to był strzał w dziesiątkę.
Park to dla mnie marna namiastka kontaktu z naturą, ale lepsza namiastka niż nic. Cień, młoda, soczysta zieleń - balsam na moją duszę i system nerwowy!
Moja jasna sukienka z dzianiny chyba przywabiła motyle - rusałkę admirała. Kilka razy pojedyncze (może to był ten sam?) okazy siadały na niej oraz na butach, gdy z rozkoszą wyciągnęłam nogi na ustawionych w parku leżakach do półleżenia. Raczej były ulotne, ale kilka razy przysiadły na dłużej, co pozwoliło mi je sfotografować telefonem. Sprawiły mi mnóstwo radości i zachwytu!

Wracałam do domu jak nowo narodzona - psychicznie, bo ciało dzisiaj jakieś "mdłe" i ciekawa jestem, co chce mi przez to powiedzieć. Unikam pisania na blogu o intymnych sprawach, ale te "damskie" po operacji się ociągają - to może wreszcie przyjdą?
Odkąd obcuję z Pati (i nie tylko), która kładzie nacisk na poznawanie siebie, obserwowanie ciała i uczuć, więcej u siebie zauważam i jest to dla mnie interesujące samo w sobie.

Jutro wybieram się do poradni rehabilitacyjnej w P. stolicy sąsiedniego powiatu. Małe, ale sympatyczne miasteczko, w którym bywam ogromnie rzadko, choć to blisko, więc jutro będzie okazja spojrzeć na nie łaskawszym okiem. O dziwo, czekanie na termin nie trwało długo. Czego się tam dowiem, również mnie zaciekawia.

Nie wspommniałam jeszcze o gwałtownej nawałnicy, która nawiedziła nasze miasto i okolicę w Wielki Piątek, niemalże symbolicznie - w trzeciej godzinie dnia. Nawet mój siedemdziesięcioletni sąsiad oznajmił, że czegoś takiego jeszcze nie widział. Wylała wskutek deszczu niepozorna zazwyczaj rzeczka wyrządzając mnóstwo szkód, które nasze podwórko szczęściem ominęły (a do rzeczki tej mamy niedaleko). Grad ścielił się biało, a nasze działki za domem wyglądały jak pola ryżowe od stojącej na nich wody.

niedziela, 20 kwietnia 2025

Własne tempo, własne potrzeby

Marzyło mi się kiedyś - naiwnie! - że stworzę sobie i bliskim dom jak z kina familijnego. Z rodzinnymi posiłkami, domowym jedzonkiem, nienagannie uporządkowany, ze mną - mamą, która ma serce i czas dla wszystkich.

Marzenia sobie, a życie sobie.
Straciłam lata na wściekanie się na siebie i świat, że mi się to nie udaje. Od niedawna zmieniam kierunek: nie chcę być uzależniona od takich rzeczy. Będą czy nie będą - nie chcę, by to warunkowało moje samopoczucie i samoocenę.
Uczę się wyrozumiałości wobec siebie ; na litość boską, przecież od urodzenia poważnie choruję, mam obciążony system nerwowy, a kto choć trochę liznął biologii, nauki o człowieku, wie, że ośrodkowy układ nerwowy warunkuje funkcjonowanie całego organizmu.
Lata żyłam w zaprzeczeniu, może wreszcie czas dać sobie prawo do niedomagań i pozwolić sobie na "lenistwo".
Myśląc o tym wszystkim - nie bez wsparcia innych - stwierdziłam, że jestem... dzielna.
Tak, dzielna! Bo mam swoje marzenia, ambicje, nie zaniżam lotów z byle powodu, potrafię stawiać sobie wymagania. Bo cieszę się życiem, choć mogłabym usiąść i kwękać.

Wczoraj po południu poczułam się źle. Z trudem dokończyłam prace, z których nie chciałam zrezygnować, a resztę odpuściłam. Kiepska forma trwała jeszcze dzisiaj, z ulgą, że nie muszę się starać o uroczyste śniadanie wyszłam z synem do jego cioci, która zaprosiła nas na wielkanocne spotkanie przy stole. Byłam jednak mocno zmęczona i dosyć szybko wróciłam do domu, a w domu po prostu się położyłam. Poleżałam tak dłuższą chwilę, w międzyczasie wrócił też syn, który został dłużej z kuzynem. Na leżąco rozwiązałam z nim jakąś krzyżowkę, pogawędziłam, nawet na chwilkę potem przysnęłam.

Dopiero teraz czuję niewielki przypływ energii, czuję, że cokolwiek mi się chce robić. Wstałam, uporządkowałam lekki rozgardiasz w kuchni, dopiero teraz nastawiłam żurek, bo wcześniej nie było potrzeby, skoro i tak jedliśmy poza domem.

Już pisałam: boję się powrotu do kieratu "praca-dom". Nie mam wiele sił, co tu kryć, potrzebuję sporo tego odpoczynku. Teraz mogę sobie pozwolić na własne tempo i chwalę to sobie pod niebiosy.

piątek, 18 kwietnia 2025

R. i niespodzianki życia

Jeszcze przed tym moim szpitalem zepsuła nam się hydraulika w mieszkaniu. Woda wyciekała spod sedesu w łazience, pod zlewem w kuchni ciekło tak, że aż przegniła szafka i łagodnie się pode mną zapadła, gdy wyszłam na nią, by zetrzeć kurze na górnej części kredensu (dobrze, że nie zawaliła się z hukiem). Gdy byłam w szpitalu, syn radził sobie z tym, jak umiał, a  nie umie wiele, bo przecież skąd ma umieć?
Miałam więc nie lada kłopot, zamiast beztrosko dochodzić do siebie po operacji.
Coś mnie podkusiło... Nie będę udawać, ciekawa byłam trochę jego losów, o których dochodziły mnie strzępki informacji. Coś mnie zatem podkusiło, by zadzwonić do R. - tego R., z którym się kiedyś rozstałam z powodu jego alkoholizmu.

- Cześć, słuchaj... masz może jakiś telefon do hydraulika? - W domu rodzinnym R. wisiała cała lista potrzebnych telefonów zapisanych przez jego matkę.
- A co ci trzeba? - Tej odpowiedzi mogłam się spodziewać. A mogłam przecież zadzwonić do matki, bo i jej numer mam w swoim telefonie.
- A hydraulika mi nawaliła, grubsza awaria, ale...
- To ja zaraz przyjadę zobaczyć - Czego się mogłam spodziewać?
- Nie, R., ja z tobą nie chcę już żadnych interesów, znam twoje numery. Podaj mi tylko jakiś "namiar" na fachowca, jeśli masz.
- Ale co ty... ja przyjadę, nie bój się! - R. jak to R., zawsze rzutki i zdecydowany, wręcz kategoryczny. Lubiłam przecież właśnie tę jego energię.
Uparł się, więc oznajmiłam stanowczo:
- O.k., ale wszystkie paragony dla mnie, chcę mieć wgląd i kontrolę.
- Spoko, ja ci nawet fakturę mogę wystawić, mamy firmę z kumplem.

Puściłam ostatnie mimo uszu, bo "bajkopisarz" z R. bywał niezły. Zgodziłam się na jego pomoc.

I co?

Dostałam "pod nos" wszystkie paragony za zakupione części do rur i gwintów, i czego tam jeszcze. R. naprawił wszystko, że przysłowiowa mucha nie siada! Za robotę nie chciał nic, ale ja z kolei chciałam być honorowa i nieposądzana o wykorzystywanie, więc stanęło na tym, że zapłaciłam symboliczne sto złotych.

W międzyczasie trochę udało się porozmawiać. R. opowiedział, że od dwóch lat nie pije. "Ruszyło" go po śmierci ojca, który podobno osobiście mu powiedział w ostatnich dniach życia: "Gdy ja umrę, to ty się napij jak nigdy w życiu, a potem się za siebie weź". Może i tak było, biorę poprawkę na bajkopisarskie ciągoty narratora. Tak czy owak, podobno wreszcie odbył terapię, uczęszczał na spotkania Anonimowych Alkoholików i póki co, nie pije.
Po bliższej znajomości z nim, już nie dowierzam wszystkiemu, co mówi, ale wygląda na to, że rzeczywiście żyje teraz w trzeźwości. I jeśli prawdą jest to wszystko, czego się dowiedziałam, to - alleluja! Naprawdę się cieszę i życzę mu powodzenia. Pogratulowałam charakteru, bo wiem, widziałam przecież (a R. nie jest jedynym alkoholikiem, jakiego znam, niestety), jak trudno się tego przeklętego kręgu wyrwać.
Jakiś tam sentyment do niego mi pozostał, to po prostu jest "mój typ" i z wyglądu, i z charakteru, energii, temperamentu. Czuję się jednak od niego zupełnie wolna. Jest w związku, a mnie to nie rusza. Wolę, żeby nie szukał już bliskości ze mną, bo życie z nim byłoby życiem w obawie przed powrotem do picia i wszystkimi tego konsekwencjami. Dobrze (ze względu na mnie), że ma tę swoją panią, oby im się wiodło, skoro ona potrafi z nim być. Niech im się wiedzie.

Zatrzymało mnie, jak rozmaite scenariusze układa życie.

Zbliża się koniec "wakacji" (wymuszonych, ale zawsze...)

Powoli kończy się moje L4. Na tak długim nie byłam, jak żyję. Praktycznie miesiąc.

Czy mi z tym źle? A skąd!

Czuję spokój i wolność. Wypoczęłam za wszystkie czasy. Załatwiłam wiele spraw, na które brakowało mi energii (być może z powodu nieuświadamianej sobie narastającej choroby), gdy chodziłam do pracy i musiałam godzić to z obowiązkami domowymi. Pracuję i wypoczywam we własnym rytmie - jakie to jest cudowne, cudowne, cudowne! Ponieważ byłam w domu, koleżanki miały czas wpadać do mnie wtedy, gdy i one mogły sobie na to pozwolić, więc na brak towarzystwa nie narzekałam. Co za wierutna bzdura, że praca zapewnia kontakt z ludźmi! W pracy mam kontakty nie z wyboru, a przypadku, nie zawsze pomyślnego.

No i gadajcie, co chcecie, ale za tydzień wracam do roboty i nieco się obawiam, że będzie to powrót do klatki. Mam tylko nadzieję, że sił i energii po tak solidnym wypoczynku będzie pod dostatkiem i pracować się będzie łatwiej niż przed chorobą (choroba towarzyszy mi całe życie, bo jest przewlekła, ale mam na myśli ten szpitalny epizod).

O dziwo, przestał mnie też w tym czasie chorowania boleć "ogon". Zastanawiam się, czy nie miał on związku z przyczyną operacji, choć nie wydaje mi się ; może po prostu odpoczynek od siedzenia przy biurku zrobił swoje.


Dumania poranne

Moje uczucia do D. są zmienne. Jednego dnia jestem na nią zła, innego widzę ją godną współczucia, budzi we mnie odruchy opiekuńcze.
Rodzi się we mnie akceptacja tej zmienności. Nauczona doświadczeniem wiem, że z czasem wszystko się ostoi, uspokoi, a ja - będę wiedzieć, co czuję. Wiem też już, bo oprócz pewnego doświadczenia, mam i pewną wiedzę, że można pomieścić w sobie sprzeczne uczucia, sprzeczne informacje. Nie ma ludzi - monolitów, bywamy skomplikowani, a niespójność (może pozorna?) nie jest niczym rzadkim. A rzeczy, sprawy, ludzie - są, jakie są... i po prostu są.
Nie wiem, czy to zdrowe, czuć opiekuńcze odruchy wobec kogoś, kto powinien dorośle odpowiadać sam za siebie, ale z drugiej strony... Wszyscy bywamy słabi, niedoskonali, błądzący. Ja też byłam i bywam. Natomiast nie wszyscy mamy równe zasoby do radzenia sobie z życiem. Jeśli mogę coś dać D. - czemu nie? A ona weźmie, jeśli zechce.
D. jest na pewno mocno poturbowana przez trudne doświadczenia i ma zwyczajnie dość. Reaguje bardzo emocjonalnie i czasami niewspółmiernie do sytuacji. Ale przecież do traumy, nerwicy czy czego tam jeszcze każdy ma prawo. Czy mnie się nie zdarzały nadmiarowe reakcje? A zdarzały się, zdarzały i zaczęło to się zmieniać dopiero, gdy podjęłam świadomą pracę nad sobą i trafiłam na odpowiednie wsparcie.

Widzę w sobie wyraźnie zmiany na korzyść. Zwłaszcza gdy mam okazję zauważyć u innych te miejsca, w których sama niedawno jeszcze byłam. Jest we mnie więcej dystansu i spokoju, wierzę już, że sama w sobie mam oparcie (a może też w kimś, kogo nazywają Bogiem), że jeśli czegoś nie wiem, to wystarczy dać sobie czas na rozpoznanie, zamiast rozpaczliwie szukać na zewnątrz (nie neguję tu roli zdrowego i mądrego wsparcia).

Przykład? A proszę bardzo :)

D. przysłała mi wiadomość głosową. Cała przerażona, zdenerwowana, wręcz roztrzęsiona opowiadała, że w drodze od lekarza, gdzie bardzo długo trwały badania i czekanie na swoją kolej, poczuła się bardzo źle, słabo. Padły pesymistyczne, wręcz katastroficzne słowa, że jest sama, znikąd pomocy, że może wreszcie będzie z nią koniec i święty spokój.
Pokiwałam głową i nagrałam odpowiedź: "Spokojnie! A jadłaś coś dzisiaj w ogóle?". Okazało się, że nie,bo badania miały być na czczo. "To kup sobie coś w pierwszym lepszym sklepie, usiądź na jakiejś ławce i zjedz. Jak ci będzie słabo, to głowa między kolana i niech ludzie się gapią, najwyżej ktoś zapyta, czy pomóc i wtedy skorzystasz". D. posłuchała, niebawem rzeczywiście poczuła się lepiej, a ja - może nieskromnie - poczułam się dumna, że mogłam i umiałam pomóc.

To jest także źródłem satysfakcji dla mnie - że wzrasta moja pewność siebie, że coraz mniej się waham, jestem śmielsza.
Lubię - kurde :) - tę nową siebie. Ale przed zarozumialstwem chroń mnie, Panie.

wtorek, 15 kwietnia 2025

Codzienności

Cisza ; syn wyjechał do wojewódzkiego miasta, "się kochać" (tak mu czasem przygaduję, gdy się ze sobą droczymy) i wcześniej niż jutro nie wróci. Ku mojemu zgorszeniu chodzenie do szkoły ma już w nosie, bo oceny wystawione i zakończenie roku maturzystów tuż-tuż. Niestety, mój rodzicielski autorytet, choć jakiś tam istnieje niewątpliwie, nie jest w stanie przekonać syna do absurdalnych, według niego, zasad. Ja w jego wieku uczęszczałam na szkolne zajęcia do ostatniego dnia.

W parapety i rynny puka deszcz, wpływając na mnie kojąco.

Dzwoniła do mnie wczoraj ta znajoma, nazwijmy ją Y, o której pisałam. Opowiadała o krewnej. Krewna jest awanturnicza, nawet agresywna i nie dziwię się, że decyzja o zaopiekowaniu się nią i stałym przebywaniu razem jest trudna. Ale przecież i z najukochańszymi bywa ciężko, miewa się ich dość.

Odezwał się też dzisiaj rano Mateusz z pytaniem, czy nie dałabym rady posprzątać mu mieszkania. Postanowiłam podjąć wyzwanie, bo ciężkiej roboty tam nie ma, poza może męczącym ścieleniem szerokiego, grubego i ciężkiego materaca na antresoli. Przy odrobinie sprytu jednak da się to zrobić bez dźwigania, którego teraz kategorycznie muszę unikać.

Wybrałam się tam po południu i co się okazało? Jakoś źle zrozumiałam Mateusza, myślałam, że lokatorzy już się wyprowadzili, a tymczasem wyjeżdżają dopiero jutro rano. Darmo szłam, ale przynajmniej przetestowałam swoje siły i z satysfakcją stwierdzam: nie jest źle! Jest coraz lepiej. Spacer był w przyjemnym wiosennym deszczyku.

Co jeszcze? Jakiś czas temu poproszono mnie o świadczenie w sprawie rozwodowej znajomych. Nie odmówiłam, choć zdaniem niektórych powinnam. Uznałam, że moja wiedza i moje zeznania większego znaczenia dla sprawy nie mają i niewiele wniosą. Zastanawiałam się tylko, czy pozwana strona powinna wiedzieć, że będę zeznawać w sprawie przeciwko niej. Z obojgiem utrzymywałam koleżeńską relację, z obojgiem też nie zawsze się zgadzałam. Nie trzymam w gruncie rzeczy niczyjej strony, bo wyraźnie widziałam, że oboje nie umieli się porozumiewać. Koniec końców, poinformowałam tę osobę, że powołano mnie na świadka. Odpowiedzi nie dostałam, ale moja wiadomość została przeczytana przez adresata.

Przyznam, że zaciekawia mnie, jak to będzie na rozprawie.

sobota, 12 kwietnia 2025

Dopisek

PS. do ostatniego postu:

Nie potępiam umieszczania bliskich w domu opieki. Czasami naprawdę nie jesteśmy w stanie podołać obowiązkom opiekuńczym, może nawet i nie chcemy (a kto naprawdę chce?). Nie jest to dla mnie równoznaczne z opuszczeniem, porzuceniem, ignorowaniem. Jednak uważam, że bezwzględnie należy podjąć kroki, by potrzebująca osoba była bezpieczna.

Wręcz - myślę - wyręczenie nas w pielęgnowaniu bliskich zwraca nam czas na bliskość emocjonalną, wyjście razem na spacer, poczytanie książki, rozmowę... Nie jest to złe rozwiązanie, choć nie cieszy się popularnością i dobrą opinią.

O ocenach raz jeszcze

Wiele się teraz odczarowuje dawnych mitów o rodzicach i rodzinie, różne straszne rodzinne tajemnice.
Dobrze to z jednej strony, bo zdejmuje z ofiar ciężar milczenia, udawania, obwiniania się. Ale miewam też mieszane uczucia... Nie, to nie tak ; wcale nie mieszane!

Zgadzam się z twierdzeniem wyczytanym w pewnej książce o opiece nad bliskim dotkniętymi demencją: "Może nie masz wpływu na to, że nie lubisz swojej matki, ale masz go na to, co z tym zrobisz".
Można nie lubić rodzica, można czuć się przez niego skrzywdzonym, bo bywają wręcz rodzice-potwory. Nie rozpatruję jednak skrajności, a sytuacje, gdy ktoś owszem, jest trudny, ale jednak bliski i ważny.
Moja Mama dawała mi popalić i czasami (czasami!) szczerze jej nienawidziłam. Była to jednak moja matka, której wiele zawdzięczam i którą za wiele doceniam. Nie wyobrażam sobie nie wspierać jej w potrzebie, nie zaopiekować się w chorobie, chociaż jak to trudne, mogłam poczuć, gdy w hospicjum myłam jej nogi, bojąc się, że zrobię jej krzywdę nieopatrznym ruchem. Obserwowałam w pracy, jak wyczerpane były opieką nad swoimi leżącymi matkami dwie starsze koleżanki w pracy. Ale było to oczywiste, że bliskiego w biedzie się nie zostawia.

Znam osobę, której krewna wręcz już wymaga (nie świadomie, lecz po prostu nie jest w stanie funkcjonować samodzielnie) opieki. Jest to osoba samotna, ale mająca więcej krewnych. z których nikt do opieki się nie kwapi. Znajoma też, a właśnie ona najwięcej tej osobie zawdzięcza, nieraz parę złotych z chudej emerytury, a nawet, niespodziewanie, mieszkanie w testamencie. I nie chce ani wziąć krewniaczki do sobie, ani zamieszkać u niej. Ostrożnie podpowiadałam, że i finansowo, i organizacyjnie byłoby im razem łatwiej, a i zwolnione wynajęte mieszkanie przyniosłoby dochód (znajoma nie pracuje, żyje ze śmiechu wartej renty, do której dorabia dorywczo), ale spotkałam się z niechęcią. Nie wytrzymałam i podzieliłam się tym ze wspólną, wtajemniczoną znajomą, starszą ode mnie. Jej komentarz brzmiał: "Za to mieszkanie to ja bym koło X na paluszkach chodziła". Jednak ta obdarowana nie chce. Wpadnie do X raz na jakiś czas, zapłaci za nią rachunki, kupi coś do jedzenia i zaklina X, by ta jadła, uważała na prąd i gaz, by zgodziła się na jakąś pielęgniarkę środowiskową. Pielęgniarkę X. wyrzuciła z domu, o instytucji opiekuńczej nie chce słyszeć. A znajoma lamentuje, że X blada, chuda, roztargniona, zapomina wyłączyć gazu w kuchence, gubi pieniądze, doglądana jest przez niepewną co do uczciwości sąsiadkę.

Znajoma nie jest młoda ani w pełni zdrowia, jednak daje radę jeszcze niejednemu, a krewna to dla niej za duże obciążenie. Była w stanie zajmować się obcymi chorującymi kobietami, nawet u nich nocując, a dla własnej krewniaczki nie ma serca. Na końcu języka miałam, słuchając tej opowieści: skoro nie chcesz się zajmować X., skoro się nie prosiłaś o jej mieszanie, to wypadałoby honorowo z niego zrezygnować.

Ukoronowaniem było dla mnie: "A za chwilę mojej córki wesele, i co to będzie za kłopot, jak X umrze?". Nóż mi się w kieszeni otworzył!

No i kolejna historia, gdy myślę: no jak tu nie oceniać, psiakrew?!


***

Zachowuję anonimowość, a post być może za jakiś czas wykasuję, bo dotyczy prywatnych spraw. Jeśli ktoś kojarzy fakty - proszę o dyskrecję (tak, wiem, różni ludzie czytają, ale przynajmniej moich zaprzyjaźnionych blogowiczów proszę o niekomentowanie tego, co nie jest przedmiotem postu, a więc np. tożsamości osób).

piątek, 11 kwietnia 2025

D. (znowu)

Tak mnie poruszyła ostatnio pewna rozmowa z D., tak mocno zniesmaczyła.
Nawet myślałam, czy oględnie nie opisać sytuacji, ale nie, nie zrobię tego. Nie chcę być wstrętną paplą.
Myślę jednak o tym wszystkim i stwierdzam, że żadna z bohaterek (oprócz D. sprawa dotyczy kogoś jeszcze) sytuacji, która przydarzyła się D. nie jest w stanie zdecydować i postąpić racjonalnie. Ale D. jednak ma większe możliwości.
D. jest zagubiona, ma rozklekotane nerwy, zupełnie nietrafnie odbiera i ocenia przez to różne sprawy. Nie wybierała sobie tej dysfunkcji. Może naprawdę podjęcie pewnych wyzwań, które osobiście uważam za elementarną przyzwoitość, przewyższa jej możliwości? Mam jednak poczucie i myśli, że pokazała paskudny egoizm, wygodnictwo i lenistwo.
Taaaak! Dobrze korzystać z czyjejś (niemałej!) hojności, ale nic w zamian nie dać w potrzebie, nie poratować w biedzie. Zamydlić oczy jakimś ochłapem, litować się, ale w gruncie rzeczy nic nie robić dla trudnej - to fakt - ale jednak nieobojętnej na jej los osoby.
Nie, D., tak się nie robi.
A ja byłam tak ujęta, wręcz zauroczona Twoją otwartością na ludzi, łatwością wchodzenia w kontakty, szerokim gronem znajomych. Taka mi się wydawałaś ciepła, miła i życzliwa. Stopniowo Cię poznawałam, zauważałam niedoskonałości, ale któż ich nie ma? Niechęć walczyła we mnie z próbami zrozumienia i tolerancji w imię dawnej sympatii, zażyłości. Jakże mi się inna jednak ukazałaś teraz.

środa, 9 kwietnia 2025

Codziennostki rekonwalescentki.

Męczę się jeszcze łatwo,muszę dużo odpoczywać, a tu jak na złość są sprawy, których nikt za mnie nie załatwi. Pieszo oczywiście, bo autobus i tak nie zatrzymuje się w dogodnym miejscu. Wróciłam dzisiaj skonana z miasta, w domu ciągle jakieś zaległości, które miałam nadzieję małymi kroczkami nadrobić na tym zwolnieniu.

Nie ma w naszym mieście poradni rehabilitacyjnej, ktoś, kto mnie poinformował inaczej, miał informacje sprzed pięciu co najmniej lat. Będę musiała pofatygować się do sąsiedniego miasta, ale pewnie będę już się czuła silniejsza, bo na swoją kolej u lekarzy teraz czeka się długo.
Jakaś jestem dzisiaj zniechęcona i mam wrażenie, że nawet leżenie mnie męczy.
Rana po operacji niby specjalnie nie dokucza, ale do komfortu też jeszcze sporo brakuje.
Boję się powrotu do pracy za dwa tygodnie: czy będę w stanie funkcjonować wystarczająco sprawnie?

No, cóż... na zapas nie ma co snuć scenariuszy.

Z D. nie chce mi się gadać, bo nic nowego nie usłyszę ani mądrego, a Aśka teraz tyra za granicą i pisze, że jest bardzo ciężko. W Polsce była bez środków do życia. I nikogo nie obchodzi, że jest po poważnej chorobie i zamiast harować, powinna się leczyć.

Ot, codzienność.

Jestem słaba, denerwuję się swoją słabością, chyba i nerwy mam słabe. Z byle powodu wpadam w taki nastrój jakbym dopiero co uniknęła kłów jakiegoś szablozębego tygrysa, który pożerał naszych jaskiniowych przodków.

Kryzys mnie dopadł.

Rozterki towarzyskie. Mimowolne oceny.

Łatwo osądzamy, oceniamy innych.

Że D. mnie zirytowała, jest po prostu faktem. Że postępuje tak czy siak, to również fakt. Wszystko, co z tego wynika, to fakt. Ale przyczyny? Tych często nie znamy.

Wiele razy pisałam, czym się interesuję, zwłaszcza do kilku ostatnich lat. Wpadłam na trop swoich kłopotów i widzę wyraźnie, że są nie tylko moim udziałem.

Życie D. znam nieco z bezpośredniej relacji i wiem, że są powody, z których funkcjonuje ona tak, a nie inaczej. Życie jej nie głaskało, za to może zbytnio głaskali niektórzy bliscy. A zagłaskać - jak wiadomo - można na śmierć, wyrządzając niezamierzoną krzywdę. Gdy nie mamy wystarczającej świadomości, nieświadome nami rządzi.

Czytałam kiedyś - bo z racji wykonywanej pracy mnóstwo nieszukanych książek przechodzi przez moje ręce - o największych przestępcach PRL. Opisywano historię zbrodniarza, mordercy, po którego śmierci sekcja wykazała ogromny guz mózgu. Guz wpływał na poziom agresji, sposób funkcjonowania.

Czy mamy prawo oceniać?

Nie - ale czy można tego uniknąć?
D. zaprezentowała ostatnio negatywną dla mnie postawę moralną. Nie potrafię w imię nieoceniania traktować ją tak samo jak dawniej, gdy pewnych niepochlebnych dla niej rzeczy nie widziałam i nie wiedziałam.
Nie zdobyłam się na otwarte powiedzenie, co o tym myślę, szkoda było mi kopać leżącego, ale niesmak pozostał.
Spędzam teraz dużo czasu w domu sama albo tylko z synem. Nieraz mam ochotę chwycić telefon, aby jak dawniej pogawędzić z D., a za chwilę przychodzi niechęć: nie, nie do niej!

Szkoda, choć na tej osobie (na szczęście) świat się nie kończy.

wtorek, 8 kwietnia 2025

Rekonwalescencyjne codziennostki

Pół dnia tkwiłam dzisiaj w poczekalni do poradni chirurgicznej.
Telefonowałam wczoraj do miasta wojewódzkiego, bo tam byłam operowana, by spytać, jak to z tymi szwami, gdyż karta wypisu nie informowała o tym. Okazało się, że nie muszę jechać do R., ale w moim mieście lekarz rodzinny może mi wystawić odpowiednie skierowanie. Więc najpierw był spacerek do przychodni (hurra! mam dosyć daleko, a jednak dałam radę dojść o własnych siłach - czyli sił przybywa), a potem przejażdżka taksówką do szpitala, na terenie którego znajduje się poradnia.

Dlaczego taksówką? Bo na przystanku autobusowym spotkałam dawno niewidzianą znajomą, uroczą starszą panią. Rozgadałyśmy się tak, że autobus przejechał nam koło nosa :) Wobec tego zmuszone byłyśmy wziąć taksówkę, koszty dzieląc na pół. Ubaw miałam po pachy, bo pani J. bardzo dowcipnie konwersowała z taksówkarzem.

Potem kilka godzin przesiedziałam pod gabinetem, bo kolejka w rejestracji jest długa, a moje skierowanie było pilne. Musiałam spytać pana doktora, czy mnie przyjmie, ten powiedział, że już dzisiaj nie da rady, bo niebawem kończy dyżur, ale za chwilę przychodzi następny lekarz. Ten następny zgodził się mnie przyjąć, ale dopiero gdy obsłuży zarejestrowanych pacjentów. Naczekałam się i zmęczyłam tym czekaniem. Ale rana podobno pięknie się wygoiła, szwy zostały usunięte, a ja mam zakaz dźwigania co najmniej na dwa miesiące.

Mam odpoczywać i zdrowieć, a tymczasem wciąż jakieś konieczności - a to wyjście w jakiejś sprawie, a to poranna pobudka na zastrzyk.
Jutro "ogarniam" skierowanie do poradni rehabilitacyjnej. Ciekawa jestem jak ma wyglądać rehabilitacja po takiej operacji i w takiej chorobie jak moja.
Pewnie sobie z pół roku na tę rehabilitację poczekam.

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Zniżka

Dzień zniżkowy dzisiaj. Już rano czułam, że bardzo nie chce mi się wstawać, chociaż wypoczęta teraz, na zwolnieniu lekarskim nie miałam z tym problemu. Nikt mi oczywiście pospać nie zabroni, ale trzeba było wstać na zastrzyk przeciwzakrzepowy, który co dzień aplikuje mi pielęgniarka środowiskowa przychodząca do mojego domu. A potem już nie zasnęłam, ale cały dzień tak się niemrawo snuję, polegując od czasu do czasu w łóżku.
Pogoda wstrętna i to zapewne główna przyczyna mojej "zniżki". Wiatr, chłód, śnieg, chmury.

Po wczorajszej rozmowie z D. jestem na nią zła. Nie chcę tu odsłaniać cudzych prywatnych spraw, ale ta prawie dziesięć lat ode mnie starsza kobieta robi takie głupstwa, tak fatalnie zarządza swoim życiem, tak nieprzemyślane i chwiejne decyzje podejmuje i tak naiwnie ufa obcym ludziom - a potem płacze, że jej się krzywda dzieje. Serio niepokoję się o jej zdrowie psychiczne i intelektualne.
Wiem już, skąd tak męczące mnie jeszcze niedawno mieszane uczucia do niej, jestem już pewna, że mam do nich podstawy. Zdecydowanie ta znajomość przestała mnie karmić, a wręcz ciągnie w dół, bo irytuje, zmusza do gryzienia się w język, który aż świerzbi. Czuję się w tej relacji, jakbym musiała prowadzić za rękę małe, głupiutkie dziecko. Jest mi z tym niezręcznie, czuję się też obarczana, zapewne nieświadomie odpowiedzialnością, bo ona słucha wszystkich dookoła, tylko nie siebie, byle kto może ją zmanipulować.

D. pogubiła się w życiu. Współczułam jej długo, a teraz widzę, jak wiele kłopotów ma na własne życzenie.

I tyle, więcej powiedzieć nie mogę.

Mam niemiłe poczucie, że dzień przeciekł mi dzisiaj przez palce. Aczkolwiek sama ze sobą na ten temat polemizuję, bo coś tam jednak w swoich sprawach zdziałałam.

A do licha! Czy ja zawsze muszę działać?

niedziela, 6 kwietnia 2025

Moja prywatna świątynia

Czas na wiosnę - i wiosenny wystrój bloga.

To zdjęcie z nagłówka jest kwintesencją tego, co kocham najbardziej i co mi w duszy gra.
Kocham wolność, przestrzeń, swobodę. Kocham naturę i soczyste barwy. Kocham słońce i powietrze. Potrzebuję optymizmu i ożywczej energii. Tego pragnę: nie konwenansów, formalności, lecz autentyczności. Wiatru we włosach!

Dwa lata temu brałam po raz pierwszy udział w Roku Przebudzenia i tam właśnie padła propozycja, by stworzyć jakiś zakątek - świątynię swojej kobiecości i podzielić się zdjęciem tejże w facebookowej grupie.

Myślałam nad bukietem, uroczym obrusem, przytulnym domowym zakątkiem - aż wreszcie przyszło do mnie to:


Macie już swoje świątynie?

Pati obudziła we mnie refleksje:

Nie wiedziałam, że tak bardzo jestem kobieca.
Inaczej rozumiałam kobiecość, a dokładniej - chyba jej nie rozumiałam, nie do końca czułam, co oprócz biologii miałoby czynić ze mnie kobietę: wrażliwość? sympatia do sukienek i szali? Zwłaszcza postrzeganie kobiecości przez pryzmat tego, co zewnętrzne, wydawało mi się płytkie i budziło sprzeciw.
Taka kobiecość, o której mówi Pati, jest mi bardzo bliska.
Do takiej kobiecośći zachęca "Przędza" Natalii de Barbarro. Zawsze czułam się tkaczką, dlatego tak bardzo mi ta książka przypadła do gustu.
Zawsze byłam w konflikcie z Mamą, która funkcjonowała bardziej w męskiej energii - działania, szybkości, efektywności (chociaż miała też gust i zamiłowanie do piękna, świetnie się ubierała, przepięknie urządziła sobie mieszkanie, kochała dobrą muzykę). Rozpoznaję, że ten konflikt to źródło dokuczających mi tak bardzo napięć i zmęczenia.
Zatem swojej wewnętrznej Kobiecie mówię wielkie TAK, witam ją z radością - to jest takie moje!

A świątynia?
Po wielu latach na walizkach staram się urządzać we własnym mieszkaniu - i pragnę... by ono całe było moją świątynią. Nie kobiety, nie bibliotekarki, nie Polki, nie osoby o określonych religijnych poglądach na przykład. Chcę, żeby to był DOM MARTY.
A ponieważ ciężko się wyzbyć nomadowych nawyków (wszystko na tymczasem, wieczna prowizorka) - średnio mi wychodzi urządzanie tych wszystkich kącików. Ot, zaznaczam terytorium: tu anioł na ścianie, tu obrus w ulubionych kolorach... Lubię ładne, pogodne, radosne rzeczy, tchnące ciepłem - takie kobiece właśnie. Kobiece tak, jak mówi Pati i jak lubię sama.

Ale, Kochane, taką mam, myśl, gdy się zastanawiam nad zdjęciem:
Moja świątynią jest niebo nad głową, słońce, wiatr we włosach.
Więc proszę, oto moja świątynia.
Marty - człowieka, osoby, kobiety.
Ale zawsze i przede wszystkim po prostu MartyWszystkie reakc