środa, 15 października 2025

Naprawdę?

Nawet nie napisałam, że zakończyłam już bardzo długie zwolnienie chorobowe z pracy. W poniedziałek pojawiłam się na miejscu "silna, zwarta i gotowa", lecz porządnie zakatarzona i zachrypnięta, co nie uszło uwadze koleżanek. Wysłały mnie na "przymusowe" wczasy pod gruszą.
Oczywiście żartuję z tymi przymusowymi, jednak K. przyznała, że jeżeli wykorzystam tę możliwość teraz, umożliwi jej to spokojne rozliczenie się z tychże wczasów w jeszcze w listopadzie. Uznałam, że nie mam nic przeciwko wyświadczeniu jej tej uprzejmości.
Przez dwa ostatnie dni dużo leżałam, spałam, wypoczywałam, a dziś czuję nieco więcej energii, więc powolutku przechodzę w "tryb aktywny", rozglądam się po domu, czego dziś ode mnie potrzebuje moja przestrzeń (wyniesienia części odzieży do piwnicy i wytarcia "metra" kurzu z mebli).

Jestem w domu - jak zwykle ostatnio - sama, jeśli oczywiście nie liczyć psa, który mi się trafił pod tymczasową opiekę (o tym kiedy indziej) i próbuję rozpoznać, za czym w tej samotności zdarza mi się dojmująco tęsknić. Nauczona przez Pati Garg przywołuję uczucia w ciele, gdy czułam się otoczona bliskimi, ciepłem i bezpieczeństwem. I przychodzą do mnie spostrzeżenia oraz refleksje.

Nie było mi słodko w małżeństwie, często czułam ogromny, niemal fizyczny ciężar. I oczywiście nie tego mi brak, ale tych momentów, gdy nic wielkiego się nie działo, a jednak odczuwałam rozluźnienie, spokój, relaks. Było mi wtedy - po prostu dobrze. Zero napięć, za to spokój i przyjemność z bycia tu i teraz.
Ponieważ to pamiętam, potrafię przywołać to poczucie i teraz. Co stoi na przeszkodzie, by poczuć się dobrze sama ze sobą, z moimi zwierzakami, z moim blogiem, bukiecikiem zerwanych rano jesiennych kwiatków (właśnie kwiatków, nie kwiatów, bo bukiecik mieści się w kieliszku :) ). Z niespieszną melodyjką z Yotube, uważnie czytaną książką, dobrym obiadem. Ze świadomością, że nawet jeśli teraz pustawo wokół mnie, bliscy przecież nie zniknęli. Oddycham, przywołuję spokój do swoich fizycznych i psychicznych doznań. Medytuję.

Przykrość z kolegą to sprawa chwilowa i zapewne przejściowa, a już na pewno niezawiniona przeze mnie. Za to wczoraj nie musiałam gotować obiadu, bo dzień wcześniej odwiedziła mnie koleżanka ze słoikiem zupy szczawiowej własnej roboty, a nawet ugotowanym na twardo jajkiem. W telefonie wiele kontaktów, które aż się proszą o to, bym wreszcie zadzwoniła. Przywołuję też na pamięć te wszystkie uściski i przejawy życzliwości na oddziale dziennym psychiatrycznym. Ileż tam spotkało mnie dobrego! Wieloletnia przyjaciółka też pamięta o mnie, choć z powodu jej stanu zdrowia prawie się nie widujemy.

I co? Jestem sama? Naprawdę?



Do pionu

Wracam do pionu - który to już raz?
Osłabiona byłam duchowo i fizycznie, bo jakieś paskudne przeziębienie się przypętało, bo trochę się przejęłam tym moim kolegą.
Do sprawy kolegi odzyskuję dystans: jego życie, jego emocje, jego problemy. Wie, gdzie mnie znaleźć, gdy mu się odmieni, a ja nie zwykłam palić mostów za sobą.
Co do przeziębienia, to wczoraj przebyłam chyba najostrzejszy kryzys, po którym już tylko lepiej. Jeszcze nie szaleję, chcę uważać na siebie, ale czuję już optymalną życiową energię i - hehe! - optymalny optymizm :)
Swoją drogą nie znam skuteczniejszego lekarstwa na infekcję, niż najzwyklejszy wypoczynek i danie sobie czasu na regenerację. Nawet te wszystkie herbatki z malinami nie mają takiego znaczenia. Aczkolwiek był imbir i grzane piweczko z malinowym syropem.

Zrezygnowałam z pracy u Mateusza. Pochłaniała zbyt wiele energii i nerwów, przestałam sobie z nią radzić, ponieważ przybyło wymagań wraz z liczbą mieszkań do sprzątania. Mateusz zorganizował tę pracę w sposób dla mnie mocno uciążliwy, urządził skład potrzebnych sprzętów i środków w garażu na podwórku piętrowej kamienicy. Musiałam wielokrotnie w czasie pracy pokonywać drogę z poddasza i z powrotem, co najzwyczajniej było męczące. Trudno było mi wyobrazić sobie pogodzenie tych wszystkich obowiązków po powrocie do pracy zawodowej. Czuję też, że potrzeba mi więcej przestrzeni na sprawy, które są mi bliższe i bardziej mnie obchodzą. A niebawem zwolni się też przestrzeń finansowa, bo czeka mnie ostatnia rata kredytu, który poważnie obciążał mój budżet przez długie siedem lat. To chyba nie warto tyrać dla tych paru Mateuszowych groszy. Co prawda nie tylko dla groszy mu pomagałam, ale też z koleżeńskiej sympatii, ale niech sympatia weryfikuje się bez finansowych zależności.

niedziela, 12 października 2025

Są granice...

Złapał katar... Martę. Jak na złość akurat dzień przed powrotem do pracy po długim zwolnieniu lekarskim.
Nie wiem, czy cieszyć się z tego powrotu, czy też nie. Dobrze było mieć ocean czasu dla siebie, ale dobrze też będzie mieć go nieco mniej na "wczuwanie się" w opustoszały bez syna dom. Aczkolwiek za wiele czasu na to wczuwanie wcale nie miałam, pochłaniały mnie różne sprawy. Aż dopiero dziś, w tę deszczową, zasmarkaną niedzielę....

Byłam niedawno w "sekcie" na kolejnym spotkaniu w kręgu mężczyzn i kobiet. Liczyłam na miłe spotkanie z kolegą poznanym na oddziale. Był ze mną na poprzednim kręgu i wyraźnie usatysfakcjonowało go to spotkanie. Jednak tym razem przydarzył mu się jakiś depresyjny nastrój, bo zmaga się z takowymi od lat - w końcu nie bez powodu trafia się do szpitala, jakby nie było, psychiatrycznego. Wyraził wątpliwości co do swojego udziału, więc wyraziłam swoje niezadowolenie, że miałoby go nie być i zachęciłam do przyjazdu. Ostatecznie zdecydował się, ale widać było, że mu źle. Pierwszy raz widziałam go w takim kiepskim stanie. W połowie spotkania, gdy prowadząca zarządziła przerwę, on przeprosił i opuścił grupę.

A to właśnie on wyrażał na terapiach tęsknotę za spotkaniami z ludźmi, mówił o samotności. A to właśnie jego najbardziej polubiłam ze wszystkich na oddziale. Nasze rozmowy miały sens i ciepło, ciągnęło mnie do niego najzwyczajniej. Tymczasem widzę, że są ograniczenia i granice między ludźmi, Są sprawy, na które nie mam wpływu i są decyzje zupełnie niezależne od moich pragnień. Szkoda!

Nie chciałam tego tak zostawić, więc wysłałam post factum wiadomość do niego, że mnie bardzo poruszył jego stan, bo pierwszy raz go w takim widziałam. Że trochę go rozumiem, bo bywałam i ja w sytuacji, gdy nie pomagała mi ani rozrywka, ani inni ludzie. "Gdybyś miał potrzebę lub ochotę pogadać - nie ma sprawy" - dodałam na koniec.

Odpowiedź przyszla zwięzła: "Dzięki za te słowa. Pozdrawiam"
Odpowiedziałam klikając ikonkę ze wzniesionym kciukiem, bo cóż tu było do gadania?

I jakoś poczułam się naraz samotna.

wtorek, 30 września 2025

Smuteczek

Charakterystyczny jesienny nastrój - smuteczek. Jakaś melancholia. A jednocześnie jakaś przekorna w tym przyjemność. Tak ładnie napisałby o tym jakiś Staff czy Reymont.

Walczy we mnie niechęć do działania z potrzebą uporządkowania otoczenia. Wiecznie mam coś niezrobione, rozgrzebane, rozmamłane. Dzisiaj nie lepiej, bo ostatnie dni spędziłam w większości poza domem. A że, o zgrozo, lubię odkładać na potem, nie spieszyć się - efekty widać.
Wczoraj wstałam późno po kiepsko przespanej nocy. Zjadłam śniadanie, pokręciłam się i trzeba było pędzić do Mateusza na robotę. Tam upłynęły mi ponad dwie godziny. Potem przyjechał mój syn, więc oczywiście nie było już nic ważniejszego. Upłynął czas na rozmowie, syn dzielił się wrażeniami z pierwszych dni w stolicy województwa. Spakował białą koszulę na inaugurację roku akademickiego, zabrał do pociągu rower, by śmigać nim ze stancji na uczelnię... i zrobiło się cicho. I zrobiło się nagle pusto. Nie lubię tego przeskoku, z tętniącego życia w dziwny spokój, który raczej jest moim wewnętrznym niepokojem. Ot, syndrom opuszczonego gniazda. Wskutek smutku machnęłam ręką na stos naczyń w zlewie, na nieposkładane pranie itd. Dziś patrzy na mnie to wszystko, a ja mam ochotę nakryć się kocem i udawać, że nie widzę.

Marzę jednak niezmiennie o relaksowaniu się w pięknym i uładzonym otoczeniu, więc należałoby się ruszyć, dopóki znowu jakiś Mateusz nie odciągnie mnie od własnych spraw. Najtrudniejszy pierwszy krok. Dla ułatwienia skorzystam ze słuchawek i czegoś sobie w czasie pracy posłucham.

środa, 24 września 2025

Opuszczone gniazdo

Dzisiejsza pogoda sprzyja nostalgii, do której mam całkiem uzasadnione powody.
Nie żebym była w rozpaczy, ale odczuwam pustkę, chociaż od wyjazdu syna nie upłynęła jeszcze nawet godzina. Lekko jestem zawiedziona, że nie mogłam mu towarzyszyć w drodze, zobaczyć stancję, którą chciał mi pokazać. Zabrakło miejsca w samochodzie po wypakowaniu go rzeczami syna. Kolejny przykład, jak pewne scenariusze piszą się same.

Choć to dla mnie nie pierwszyzna, spędzać czas bez mojego dziecka, jest mi z lekka nieswojo.

Jednak równocześnie cieszy mnie perspektywa większej swobody (nawet wobec dorosłych współdomowników ma się pewne zobowiązania), wolnego czasu i zajęć, których mnóstwo czeka, by wypełnić wolną przestrzeń.

Witaj, Nowe.

wtorek, 23 września 2025

Odwaga bycia niemiłą*

Co jeszcze jest we mnie żywe? Ostatnio - rosnąca odwaga mówienia własnym głosem i narażania się na cudze niezadowolenie. Dystans do wspomnianych "cioć Dobra Rada" oraz odwaga wyrażenia krytycznej opinii.

Mam przyjaciółkę od lat. Jest mi bliska, a jednak patrzę na nią bardziej krytycznie niż za młodych lat. Kiedyś głównie jej współczułam, wysłuchiwałam zwierzeń, a dziś bywam tym zmęczona i zniecierpliwiona. Ma od lat te same, nierozwiązane i dramatycznie z biegiem lat pogłębiające się kłopoty. Powtarza wciąż niesłużące jej zachowania i nic ze sobą nie robi. Jest jej, oczywiście naprawdę trudno, ale czy wszystko można tym tłumaczyć? Nie pozwala sobie pomóc, nie chce niczego zmienić. Wczoraj powiedziałam jej, nie bez irytacji: "To sobie giń razem z...", bo miałam kolejny raz do czynienia ze skargami i jej złością na toksyczną sytuację, w której tkwi dziesiątki lat. Po tych moich słowach ona migiem zakończyła rozmowę, a mnie się nie chce po raz tysięczny zabiegać o załagodzenie atmosfery. Oczywiście nadal ją lubię, jest dla mnie bardzo ważna, więc nie będę się oglądać, która ma pierwsza  ponownie się odezwać, ale nie przeproszę już za własne zdanie i nie będę za wszelką cenę starała się jej nie urazić.

Drugą taką osobą jest poznany przez D. kolega. Miałam go za ciekawego, mądrego człowieka. ale okazuje się, że to ogromny egocentryk i dosyć dziwny typ. Drażniło mnie, że zasypuje mnie bzdurnymi wiadomościami przez Messenger (jak to się pisze, u licha? Wielką czy małą literą?), zupełnie nie interesując się mną naprawdę. Nigdy nie napisał, co u niego słychać, nawet gdy pytałam, ignorował zupełnie moje wiadomości. Ot, wysyłał hurtowo do wszystkich jakieś guzik mnie obchodzące zdjęcia i memy. Dzwonił sporadycznie, chyba z braku laku. Raz, drugi i piąty zwróciłam mu uwagę, że nie życzę sobie tysiąca memów i głupich zdjęć, aż ostatnio użyłam bardziej stanowczych słów. Nie boję się już stracić znajomości z osobą, która nie szanuje mnie. Po co mi jakieś puste relacje - czy to zresztą w ogóle jest relacja?

Co ciekawe, choć niekiedy po różnicy zdań następowały ciche dni - te relacje, które miały przetrwać, trwają nadal. Póki co - wszystkie dotychczasowe. Ostatniej z opisanych za relację nie uważam, skoro jestem nieważna i lekceważona.


*Miła, niemiła - to słowo bywa mocno wypaczane. Dla mnie miłą nie jest osoba bez własnego zdania, godząca się na wszytko, ale często mianem miłego określa się życiowe uległe ciamajdy. Niemiłą natomiast nazywa się osobę, która ośmiela się mieć własne, nieaprobowane zdanie. W tym znaczeniu śmielej niż kiedyś bywam niemiła. 

"Ciocie Dobra Rada"

Często bywa tak, że zaczynam post z jakąś myślą, a potem te myśli dryfują swobodnie i odbiegam od rozpoczętego tematu. Wszelako nic to 🌝

Miało być w poprzednim wpisie o innych sprawach, a poszybowałam w stronę macierzyństwa i satysfakcji z niego. Przy okazji tego pojawiły mi się bardziej ogólne refleksje, choć może (zapewne) się z nimi powtarzam.

Mam prawie pięćdziesiąt lat (o rany, jak poważnie to brzmi!), więc doświadczeń i przemyśleń całkiem już spory zasób. A jednym z najważniejszych jest wniosek: poradzę sobie, cokolwiek mnie w życiu spotka! Wiem, że może zabrzmieć butnie, ale wcale nie wykluczam trudności i bólu. Po prostu wiem, że póki żyję - wszystko się ułoży.

Bardziej czuję niż wiem: "póki żyję", ale i ciąg dalszy jest taki, jak być powinien. Przeraża nas, żywych, ale jakoś tak przeczuwam, że siła wyższa wszystko ułożyła sensownie. Kto wie, może ci po drugiej stronie godni są naszej zazdrości. A jeśli nie ma dalszego ciągu? Jeśli jest pustka? To też ma jakiś niepojęty dla nas i nieogarniony sens. To też... ciąg dalszy. Nie ma co trzymać się wyobrażeń, dla mnie puszczenie pewnych spraw wolno, przyznanie, że po prostu nie wiem to akt pokory, a tę uważam za przejaw mądrości.

No, właśnie... jak płynnie udało mi się przejść do kolejnego wątku, który żywo mnie porusza.

...Straszy się nas życiem, jest to wszechobecne. Dominuje retoryka wysiłku i cierpienia.

Mówiono mi: czekaj, aż syn skończy szesnaście lat, wtedy oszalejesz - nic takiego nie nastąpiło.
Mówi się dookoła: wojna, pandemia, drożyzna - a przecież ciągle świat się kręci... a my z nim.
Koleżanka lamentuje, jak trudno żyć w Polsce, jak brakuje jej finansów - a co rusz nowa kiecka i to wcale nie za trzy złote (ochoczo i z powodzeniem polowałam na takie trzyzłotówkowe okazje, aż musiałam sobie to wyperswadować, zagrożona nadmiarem). Co rusz wyjście na jakąś imprezę, a w domu zupełnie niezłe obiady. Sama w głowie miałam schemat i przekaz: "Brakuje pieniędzy!", co okazało się prawdą... względną.

"Ciocie Dobra Rada" wskazywały mi jedynie słuszną drogę w wychowywaniu syna - posłuchałam, nawet czasami skorzystałam z rad, ale bardziej słuchałam siebie i źle na tym nie wyszłam.

Przyzwyczaja się nas do narzekania i bania się życia. Nie przekazuję tego swojemu synowi

Nie popieram beztroski i naiwności, lecz jestem po prostu za rozsądkiem i niedawaniem się zwariować.

Nasze życie w naszych rękach... i głowach.

Synuś wyfruwa z gniazda.

Niedawno cudowna, pogodna jesień, a od wczoraj chłód i deszcz, co zupełnie mi nie przeszkadza, byle nie trwało za długo.
Jesień to dla mnie czas wycofania się w domowe zacisze i swoje "intymny mały świat". Tego roku - spodziewam się - wybrzmi to jeszcze bardziej niż zwykle, bo zostanę w domu sama (jeśli nie liczyć kota). I wiecie - cieszę się na to. Nie sądzę naiwnie, że czekają mnie same rozkosze, ale z pewnością dużo swobodniejszy tryb życia, brak pewnych zobowiązań, a więc i przestrzeń na inne sprawy.

Moje "synusiątko tycie-malucie!" wyprowadza się dzisiaj do stolicy województwa, gdzie niebawem rozpocznie studia na Politechnice. Z całego serca trzymam za niego kciuki i z ciekawością oczekuję nowych wieści oraz wrażeń. Po południu moja siostra zawozi na stancję jego oraz potrzebne manatki. Jadę z nimi, bom matka, a poza tym syn wyraźnie chce się dzielić ze mną swoim życiem, chociaż jasne, że nie całym. Chce mi pokazać swoją stancję.

Cieszy mnie to moje macierzyństwo, choć każda z nas, matek wie, jakim bywa ono wyzwaniem. Mam jednak poczucie, że - nie tylko w tej sferze - nie święci garnki lepią, mogę zaufać sobie, własnej intuicji, a poza tym nie jestem sama, w razie kłopotów umiem sięgnąć po wsparcie.

Myślę, że jestem niezłą matką. Jak to się mówi, wystarczająco dobrą. Syn wyrósł mi na chłopaka z charakterem i rozsądkiem. Nie idealizuję go, ma swoje wady, ale jest naprawdę w porządku. Przecież i ja nie jestem pozbawiona słabości - to takie oczywiste.

wtorek, 16 września 2025

Zrzutka i sąsiedzi.

Zbieram na aparaty słuchowe wyższej klasy niż te, których używam obecnie.
Te obecne nie zaspokajają, niestety, moich potrzeb. Bombarduje mnie w nich nadmiar dźwięków, powodując rozdrażnienie i zmęczenie. Nie rozumiem ludzkiej mowy, gdy towarzyszy jej zbyt wiele dźwięków. Nie rozumiem, co się do mnie mówi, gdy rozmawia więcej osób.

Życzliwi ludzie zachęcili mnie do założenia internetowej zbiórki pieniędzy na nowe aparaty, bo z moich zarobków i z moimi obecnymi zobowiązaniami nie stać mnie na nie z własnej kieszeni.

Założyłam więc tę zbiórkę, zredagowałam odpowiedni, wyjaśniający prośbę tekst i przeżywam niesłychane wzruszenie ludzką dobrocią i możliwościami. Dobrych ludzi naprawdę nie brak!

Ale złych, zawistnych, małych - również.

Syn dzisiaj doniósł mi przez internet, gdy jeszcze byłam poza domem:

"ale K...owa obgaduje twoją zrzutkę przed domem. I mówi szeptem, że może to dla mnie te pieniądze, a nie na aparat, bo 12 tysięcy to za dużo. I że wujka mamy bogatego za płotem (szwagier z żoną mieszka rzeczywiście po sąsiedzku) i dwie apteki ma, a ja jestem jego chrześniakiem. (...) i K...owa mówi, że to T...owa jej tę zrzutkę pokazała".


Ależ wyobraźnia! Owszem, szwagierka pracuje w aptece, ale cudzej. Owszem, szwagrostwu źle się nie powodzi, ale to ich sprawa, uczciwie na to pracują, a wspierać mnie nie mają obowiązku, choć kilka razy to zrobili ze względu na mojego syna, dziecko zmarłego brata szwagra. Doceniam to bardzo, lecz nie wykorzystuję ich i nie nadużywam. Won innym od naszych relacji!

Wściekłam się i napisałam na sławetnym Facebooku, że mam dobrą wiadomość dla tych, którym moja zbiórka nie w smak: otóż prawo nikomu nie zabrania w ten sposób zbierać pieniądze na dowolny cel, nawet leżenie do góry brzuchem gdzieś na plaży. A więc droga wolna, a ja gotowa jestem nawet pomóc w redakcji odpowiedniego tekstu, bo w pisaniu jestem niezła.

...A w gębie mocna!

poniedziałek, 15 września 2025

Rozbicie

Mój ulubiony kolega z oddziału pożyczył mi kilka książek psychologicznych. Z jednej z nich dowiedziałam się o osiemnastu nieadaptacyjnych schematach emocjonalnych według Jeffreya Younga. Są to wykształcone w dzieciństwie wzorce emocjonalne utrudniające funkcjonowanie w życiu dorosłym.

Poczytałam i rozpoznałam z grubsza swoje wzorce z ze schematem izolacji społecznej na czele. Olśniło mnie ostatnio, że i deprywacja emocjonalna ma się znakomicie, i jeszcze parę innych schemacików.

Niektóre wybrzmiewają przy byle okazji, a długo nie byłam tego świadoma. Nie chcę się nad tym rozwodzić w poście, ale pomyślałam sobie, że materiał na terapię indywidualną mam dorodny i obszerny. Postanowiłam porozmawiać o kontynuowaniu leczenia swoich emocji.

Coraz więcej szczegółów, wątków łączy mi się w całość. Żałuję, że nie zauważyłam tego wcześniej, bo dobiega końca mój pobyt na oddziale dziennym, gdzie mam większą możliwość rozmawiania o swoich kłopotach.

Zauważam, kiedy ogarnia mnie poczucie rozbicia i braku energii, w jakich okolicznościach dręczy mnie bezsenność. Ba! Zauważam, że w ogóle często kiepsko sypiam, a deklarowałam, że nie mam ze snem problemów. A przecież nie ma tygodnia bez zarwanej nocy.

Jestem dziś właśnie po takiej nocy bardzo zmęczona. A bezsenność była skutkiem wczorajszego spotkania z oddziałowymi koleżankami i ulubionym kolegą.

Wybrzmiał mój wielki ból bycia inną, nikogo nie obchodzącą. Wybrzmiał mój głód czyjegoś zainteresowania i troski.

W lokalu kiepsko słyszałam, miałam kłopoty z rozmową. Czułam się wyrzucona na margines, wyobcowana. Na szczęście troskliwy kolega zauważał, kiedy odczuwam trudności i dbał o mnie: powtarzał kwestie, pytał, czy dobrze zrozumiałam... I to mnie po prostu rozkleiło. Emocji nie okazałam, ale miałam chęć płakać z żalu i wzruszenia jednocześnie. Podziękowałam mu za troskę i wsparcie.

I cóż się będę wypierać? Gdzieś w sercu drzemie tęsknota za czyjąś troską, ciepłem i niewiele trzeba, by pobudzić te struny. Jest ból, że nikogo nie obchodzę, że inni na tym spotkaniu mają głos, a moja historia nikogo nie interesuje. Jest żal, że troska mi okazana nie świadczy, że jestem dla kogoś ważniejsza niż ktokolwiek inny.

Ech.. i takie tam... Aż mi wstyd, że "taka duża dziewczynka" doświadcza   emocji, ale udawanie, że ich nie ma, nie zmienia faktów.

...No i pożaliłam się...

Nie mogłam spać całą noc i jestem dzisiaj mocno rozbita.

Poproszę naszą terapeutkę o indywidualną rozmowę. To ostatnia okazja do zadania różnych pytań.

środa, 10 września 2025

Tak dobrze

Coraz lepiej się czuję. Wraca mi radość życia i zachwyt otaczającym mnie światem.
Bo jest teraz pięknie. Jesień wkracza łagodnie i pogodnie. Anonsuje się rannymi mgiełkami i rześkim chłodkiem u progu dnia. Barwi pierwsze liście, filtruje słoneczne światło, napełniając je subtelnością i ciepłem.

Cudowny czas!

Żal mi tych popołudni na siedzenie w domu. Wybrałam się dziś nad naszą podmiejską rzekę i na niedawno powstałe bulwary. Te ostatnie przyciągają spacerowiczów i amatorów ruchu na świeżym powietrzu (muszę i ja wziąć kiedyś swoje rolki), jednak dziś wolałam odejść dalej, nad sam brzeg rzeki, gdzie mogłam samotnie kontemplować uroki chwil. Woda ma w sobie coś tak kojącego. W wodzie pluskały od czasu do czasu ryby, odbijały się nadrzeczne wierzby i przelatujące nad nią ptaki. Nad wodą kwitły ciemnoróżowe niecierpki.

I było tak cicho, spokojnie i dobrze jak w niebie.

środa, 3 września 2025

Do łez

Zapoznałam się dziś z definicją pojęcia "egotyzm" i lekko się przelękłam, że to może o mnie, bo ostatnio jestem  niezmiernie sobą zajęta.

Czy moje przewrażliwienia są adekwatne do przeżywanych trudności, czy też wynikają z jakichś nieobiektywnych urazów, wyolbrzymień, złych skojarzeń?

Mieliśmy dziś rano społeczność. Okna sali były otwarte, z ulicy dobiegał hałas i zagłuszał tych, którzy mówili ciszej. Gdy odzywało się kilka osób naraz, zupełnie nie wiedziałam, o czym mowa. Zaproponowałam przymknięcie okien, na co usłyszałam: "Podusimy się". No i musiałam stłamsić niezadowolenie, bo przecież wola grupy jest ważniejsza niż głos jednostki.

Cholera mnie na to bierze!

Rozumiem: demokracja. Rozumiem: nie jestem pępkiem świata. A jednak mi przykro do łez.

Mniejszość nie ma praw? Nie chce komfortu i uznania swoich potrzeb?

Czy nie taka zasada obowiązywała na rajdach, wycieczkach, że tempo dostosowuje grupa do najsłabszych?

wtorek, 2 września 2025

Więzi i relacje

Moja ulubiona Pati Garg często powtarza, że wszystko dzieje się we właściwym czasie i tempie, więc po prostu warto konsekwentnie robić swoje, nie szczędząc sobie własnego wsparcia i samoopieki.

Naprawdę coś w tym jest!

Zaczęłam jesienią jeździć na spotkania "mojej sekty", gdzie karmię swoją duszę autentycznością i głębią. Wcześniej zapisałam się na Rok Przebudzenia, który wciąż jeszcze trwa, a potem trafiłam na oddział dzienny psychiatryczny. To wszystko się łączy, zazębia, pięknie uzupełnia.

O spotkaniach w sekcie wspomniałam kilka razy na oddziałowej społeczności. Dziś podszedł do mnie ulubiony kolega, z którym chętnie i często rozmawiam. Zaczął mnie podpytywać o te spotkania, zasugerował, że go to bardzo interesuje i chętnie wziąłby w tym udział. Oznajmiłam mu radośnie, że go porwę na najbliższe. Okazało się też, że mamy tam wspólnych znajomych i podobne sprawy nas interesują. Co za radość!

Kolega przyciągnął mnie już jakiś czas temu swoją wrażliwością i właśnie obszarem zainteresowań. Jak w lustrze zobaczyłam w nim siebie. Lubię go bardzo i odnoszę wrażenie, że nie bez wzajemności. Nie roszczę sobie romantycznych oczekiwań, ale budzi moje zainteresowanie i sympatię... a swoją drogą, ma piękne niebieskie oczy 😀 Jest na tzw. poziomie jeśli chodzi o inteligencję, kulturę itd. Więc baaardzo byłoby mi miło pojechać razem do "sekty".

Dziś na grupie terapeutycznej właśnie on poruszył temat samotności, kłopotów z utrzymaniem kontaktów chociażby z oddziału. Rozwinęła się cała rozmowa, okazuje się, że wszyscy mniej lub więcej doświadczają podobnych problemów: obaw przed reakcją drugiej strony, przed oceną, przed odrzuceniem. Wniosek jest najprostszy i zarazem najtrudniejszy: w relacje trzeba włożyć nieco wysiłku, ale też nie wszystko w nich zależy wyłącznie od nas. Tak czy siak, wzięłam te kolegi rozterki za dobrą monetę, bo zachęca mnie to do otwartego wyznania, że chętnie porozmawiam i spotkam się na gruncie pozaszpitalnym. A pożegnanie już niebawem, "odsiadka" X. dobiega końca.

Uderzyło mnie jeszcze jedno: nie tylko kobiety doświadczają takich przykrości, że relacja się nie utrzymała, że kumpel przestał się odzywać. Sądziłam, że mężczyźni tak bardzo tego nie przeżywają, nie przywiązują wagi - a jednak... Oni tylko nie zawsze się do tego przyznają.


P.S. Dziecię od października powiększy grono studentów. Dostał się na ambitny, wymagający kierunek. Kibicuję mu z całego serca, choć i trochę we mnie obaw, czy da radę. Jeszcze więcej - czy ja dam radę utrzymać studenta. W końcu jestem samotną matką, a syn po ojcu nie ma żadnego finansowego wsparcia (brak odpowiednich okresów składkowych w ZUS).
Nic, to. Po prostu zobaczymy, jak się wszystko ułoży i będziemy się martwić, gdy naprawdę będzie czym.
Już tyle razy się bałam, już tyle strachów miało tylko wielkie oczy.

niedziela, 31 sierpnia 2025

Księżniczka... po swojemu

Na oddziale codziennie po śniadaniu i "rytualnej" kawusi odbywamy tzw. społeczność, gdzie po kolei opowiadamy o swoim funkcjonowaniu po opuszczeniu oddziału. Ot, jak nam minęła reszta dnia, jak się czuliśmy, jak nastrój i samopoczucie. Lubię to, bo pozwala z uwagą przyjrzeć się swojemu życiu i sobie w tym życiu.
Nasz "Doktorek" zwrócił mi uwagę, że często skarżę się na swoje mało produktywne życie, a przecież jest w nim wiele aktywności.
Fakt, z wielu rzeczy jestem niezadowolona, uważam się za niezorganizowaną bałaganiarę, która ochoczo zasłania się zmęczeniem i stanem zdrowia. Jednakże...
Chorowanie jest faktem i faktem jest zdarzające się zmęczenie. Faktem jednak jest również to, że mogę działać pomimo niechęci i nie nadużywać tego rodzaju usprawiedliwień. Wzięłam to pod uwagę, zastosowałam - i działa. Nie zawsze bywa to przyjemne, ale satysfakcja i poczucie sprawczości wynagradzają trud. O tym zresztą pisałam całkiem niedawno.
Druga sprawa: to nieprawda, że moje życie pozbawione jest aktywności i nic się w nim nie dzieje. Przecież chodzę do pracy zawodowej, chodzę do pracy u Mateusza, mam znajomych, koleżanki, wychodzę z domu. Czytam książki (trochę kiepsko teraz, ale zawsze...), śledzę interesujące treści w internecie, piszę bloga... Co jakiś czas wyjeżdżam do mojej "sekty" w wojewódzkim mieście. Czy wobec tego dziwi, że mój wypełniony czas nie zawsze zostawia miejsce na sprawy mniej mnie interesujące?
Czy dziwi, że skoro naprawdę bywam słabsza, przestrzeń na produktywność mam bardziej ograniczoną niż ludzie bez dolegliwości?

Wczoraj jednak poczułam się zwyciężczynią.
Po przedwczorajszym przetańczonym (po raz pierwszy od miesięcy) wieczorze i nieco przydużej dawce piwa (dałam się namówić na drugie, choć zwykle wystarcza mi jedno), nazajutrz obudziłam się rano z bólem głowy i wybroczynami na prawej nodze. Dawno już mi się te kłopoty z naczyniami nie zdarzały. Oczywiste było poczucie zmęczenia i niechęci do wysiłku.
Mimo wszystko poszłam do Mateusza, ogarnęłam mieszkanie po kolejnych gościach, nie odpuściłam też podstawowych domowych zadań jak obiad (wielka góra racuchów) i zmywanie naczyń. Daje mi to zadowolenie z siebie.

Ból głowy zniknął dopiero nocą, gdy zniecierpliwiona sięgnęłam po tabletkę. Rano zbudziłam się wyspana i "bezbolesna".
Okazuje się, że przyczyną bólu była zmiana pogody. Dziś deszcz napełnia mnie przyjemnym poczuciem relaksu i spokoju. Lubię taki nie za długi przerywnik wśród dusznych, gorących dni.
Nie wykorzystałam wczoraj całego racuchowego ciasta (przechowałam w lodówce), więc dziś obiadowa powtórka. I smakowało, i nie wymagało wiele pracy ani myślenia, co włożyć do garnka.
Wciąż jeszcze jestem w piżamie, ale postanowiłam się tym nie denerwować. Niepościelone łóżko drażni na moim małym  metrażu. Leżę sobie w nim teraz jak księżniczka (pisząc te słowa) i tylko odrobinę przeszkadza mi, że przecież księżniczki nie wylegują się w bałaganie.
Ale księżniczki mają ogromne pałace i służbę!

Będę sobie zatem księżniczką po swojemu!
Taką księżniczką, na bycie jaką mnie stać 😆

środa, 27 sierpnia 2025

Spokoju!

Jakoś idzie mi własna energia do wewnątrz. Mało zajmuje mnie świat zewnętrzny, jakieś wieści z kraju i spoza jego granic, jakieś wydarzenia. Trawię, przetrawiam to wszystko, co tyle emocji mnie ostatnio kosztowało.

A było tego trochę: śmierć Mamy, moje kłopoty ze zdrowiem, zabiegi, operacja. Pandemia i wojna też pewnie odcisnęły swoje piętno, choć izolowałam się od tego, ile tylko było można.

Ba! Co mnie zresztą obchodziła jakaś głupia wojna, gdy odchodziła Mama? Ale emocji z pewnością  nie złagodziła.

Minęło już trochę czasu, a jednak powracają te wszystkie przeżycia. Nie odpędzam ich, nie chcę zapomnieć, wciąż mam poczucie że to w pełni nie wybrzmiało, ale chciałabym się czuć jakoś lepiej.

Gdy się na tym zastanawiam, mam wrażenie, że od prawdziwej żałoby oddziela mnie jakaś niewidzialna szyba,

Teraz znowu oddział i całe morze różnych odkryć na własny temat. Nie zawsze przyjemnych.

Spokoju zaznam chyba dopiero w grobie.

A tak go pragnę za życia, tu i teraz.

Nocne niepokoje.

 Jakoś mi się zakotłowało w głowie, co poskutkowało ostatnim postem.

Zakotłowało się pod wpływem rozmów z koleżanką, tą, co to nie wie, którego mężczyznę wybrać ; pod wpływem ciepłego poczucia, że mam okazję prowadzić z kimś rozmowy o emocjach i na tak zwanym poziomie.

Poczułam przypływ emocji i pewnie dlatego kiepsko dzisiaj śpię. Wierciłam się długo przed zaśnięciem, a potem wybudziłam się w okolicach trzeciej nad ranem z uczuciem niewytłumaczalnego niepokoju i ciężaru. Czasami naprawdę człowiek sam nie wie, o co mu chodzi!

Trochę przydużo gadałam na wczorajszej grupie terapeutycznej i teraz mi wstyd, że może niepotrzebnie. Trochę przydużo otworzyłam się w ostatnim poście na blogu i teraz bierze mnie chętka wykasować tę notkę. Bo może głupia, bo może zbyt egocentryczna... ot, autocenzura.

Gdy tak zastanawiałam się, skąd mój niepokój, doszłam do wniosku, że właśnie to wszystko opisane powyżej stanowi jego przyczynę. I teraz dziwię się: jak łatwo wytrącić mnie z równowagi! Czy to wrażliwość czy przewrażliwienie? I dlaczego, do diabła, tak się przejmować czymś, o czym inni dawno zapomnieli?

A jednak...

Ciekawe to wszystko. Zaskakuje i zdumiewa, gdy się temu przyjrzeć.

poniedziałek, 25 sierpnia 2025

Wglądy... romantyczne

Nie mam takiej łatwości wchodzenia w relacje kobieta-mężczyzna jak niektóre moje koleżanki. Jestem singlem-długodystansowcem, a te nieliczne znajomości, które mi się przydarzyły, nie przeze mnie były inicjowane. Niestety zdarzyło mi się zgadzać na sytuacje nie budzące aprobaty. Oczywiście do pewnego stopnia, ale jednak.
Właściwie byłam w dwóch relacjach - jednej poważnej, drugiej... niepoważnej. Zresztą dziś, gdy mam wieloletni już dystans, również tę pierwszą, małżeńską oceniam jako mało poważną...
Odrzuciłam wiele razy tych, którzy mnie irytowali, nie podobali się, wzbudzali niechęć. Chwilami zastanawiałam się, co ze mną nie tak, że jakoś nikt nie wzbudza we mnie cieplejszych uczuć, że jedyne, co czułam, to pragnienie, by ktoś się mną zainteresował i złudna radość, gdy to - pozornie! - następowało (a potem oczywiście rozczarowanie). Nawet zresztą spędziłam nieco czasu z R. i nie mogę powiedzieć, że jego cechy nie były dla mnie atrakcyjne. Ale obok tego była czujność i nieufność, bo znałam jego poważne wady.
I teraz, w "psychiatryku" mam ważny wgląd.
Kogoś tu spotkałam, kogoś poznaję, z kimś dużo rozmawiam. I nie czuję cienia wątpliwości!
Lubię tę osobę. Tak, po prostu, bez kombinowania, zastanawiania się, obaw. Nie stwarzam sobie żadnych oczekiwań, a jednak wiem, że gdyby nastąpił jakiś znak - nie zawahałabym się przed zaproszeniem do kontynuowania i pogłębiania znajomości z tąż osobą. 
I chyba już wiem, że pewne rzeczy po prostu się wyraźnie czuje, po prostu się dzieją. I chyba już lepiej wiem, co mi odpowiada, a czego sobie nie życzę. Na pewno, a nie chyba pozwalam już sobie mieć własne potrzeby i oczekiwania. Nie mam już miejsca na kompromis w tej sprawie.
Odpowiada mi spokój w nawiązywaniu relacji. Poznawanie się bez presji, narastanie sympatii, ciekawość, chęć dzielenia się myślami. Z tego rodzi się apetyt na kolejne etapy, natomiast nie czuję go na początku drogi. Potrzebuję przekonania się, czy mam ochotę na krok kolejny i kolejny.
Może jestem osobą, jak to wyczytałam w jakichś "mądrościach", demiseksualną, bo wygląd niemal mnie nie obchodzi na starcie. Jeśli rozwinę znajomość, zyskam poczucie bezpieczeństwa i swobodę, nawet w niezbyt urodziwym człowieku potrafię dostrzec coś, co mnie zauroczy, kojarzy się tylko z nim. Może ten ktoś mieć takie zmarszczki w kącikach oczu, jakich nikt inny nie ma, może mieć piękne niebieskie oczy, na przykład, albo wielkie łapska, tak bardzo dla niego charakterystyczne. Wszystko zaczyna się od rozmowy, emocji, atmosfery. Byle by mnie fizycznie nie odstręczał (czasem drobiazgiem), bo to również mi się zdarzało i wtedy jasne było, że tej osoby nie chcę.
Tak więc skoki na głęboką wodę to nie moja baśń. Wielkie zaślepiające namiętności to nie moja opowieść. Moje jest zaufanie i zgodne kroczenie wspólną drogą.

Ręce opadły

Wierzę mocno, że każdy problem da się rozwiązać, a jeśli nie - można zmienić do niego swój stosunek.

A jednak czasami głupieję w dyskusjach na ten temat. Koleżanka wczoraj wytrąciła mi argumenty z rąk.

Jest rozdarta między dwoma mężczyznami, więc jej powiedziałam: "Na twoim miejscu chyba zrobiłabym sobie przerwę od obu". Na to koleżanka, że jej na to nie stać, że nie miałaby się gdzie podziać, bo jest osobą bezdomną. Mieszka albo u jednego z tych panów, albo kwateruje za granicą, gdzie pracuje i gdzie poznała tego drugiego.
Na chwilę zamilkłam, zastanowiłam się jednak.

- Przecież tak czy siak, gdzieś zawsze mieszkasz, możesz pracować i coś wynająć.

- Taaak! Pod warunkiem, że mam pracę i póki jeszcze jestem dość młoda. Kto wynajmie mieszkanie staruszce?

Tu ręce mi opadły. Zamilkłam pokonana, ale wewnątrz mnie pozostała niezgoda.
Ciekawa jestem, co można doradzić w takiej sytuacji, jakie zaproponować rozwiązania. Serio, chętnie poczytam Wasze opinie.

Przeraża mnie, a wcale nierzadko się z tym spotykam, że wciąż kobiety wchodzą w związki, by zapewnić sobie byt, z obawy o możność utrzymania się w pojedynkę. Nawet jeśli nie jest to jedyny powód, by w związku pozostawać, to jednak zasmuca brak niezależności i decydowania o sobie w pełni. To tak bardzo zalatuje dziewiętnastym wiekiem, a podobno dzisiejsze kobiety są wyemancypowane! To porównanie bardzo na wyrost, ale mam też skojarzenia z prostytucją.

A koleżanka twierdzi, że jest feministką...

sobota, 23 sierpnia 2025

A na oddziale...

Z oddziału odeszły jednocześnie trzy osoby. Zakończyły już leczenie.
I co się okazuje? Bez nich czuję się lepiej, swobodniej, mam poczucie, że w grupie jesteśmy wszyscy bardziej dla wszystkich. Łatwiej o dobre rozmowy, bycie wysłuchanym i zauważonym (wcale nie mówię tylko o sobie, i mnie łatwiej dotrzeć do innych), bo nikt nie dominuje i nie zakrzykuje, nie przytłacza pozostałych.

Ta trójka to były osoby bardzo aktywne, dynamiczne, poszukujące dodatkowych wrażeń, stymulacji, wymyślających różne atrakcje, by urozmaicić życie grupy. Były też jednak męczące przez tę swoją ruchliwość i energię, zwłaszcza niesłychanie gadatliwa Stefka. Stefka miała serce na dłoni, ale nie bardzo umiała wysłuchać innych do końca, spieszno jej było dzielić się wszystkim, co miała do powiedzenia. To również było podyktowane dobrym sercem, ale nie zawsze przecież pożądane.

Już dwa dni, jak wyszłam z oddziału bez uczucia zmęczenia i rozdrażnienia. Już dwa dni, jak czuję się w grupie dostrzegana, widziana, słuchana, jak widzę i słyszę inne osoby, a nie wciąż te same.

Ta sytuacja dostarczyła mi ważnych wglądów w siebie. Odkryłam, że nad gromadne życie przedkładam kameralne spotkania, gdzie wszyscy są dla wszystkich. Lubię być sam na sam lub w małym gronie, gdzie nie atakują mnie i nie rozpraszają tysiące bodźców. Wtedy, moim zdaniem, najlepiej realizuję swój towarzyski pontencjał.

To poczucie dopadło mnie również w mojej "sekcie", z którą spotkałam się wczoraj. Rozmowy "oficjalne" toczą się w sposób zdyscyplinowany, więc nadążam, ale te swobodne, w przerwach między oficjalnymi, sprawiają mi trudność. Bardzo przykre jest wtedy poczucie wyizolowania. Tak bardzo chciałabym porozmawiać z tą czy tamtą koleżanką, wypytać o szalenie interesujące mnie sprawy, a jest to mocno utrudnione w większym gronie.

Nie pozostaje mi nic innego, jak uznać, że mam tak, a nie inaczej i uczyć się z tym żyć.



I jeszcze jedną ważną, chociaż tak elementarną, że aż wstyd, naukę wyniosłam z rozmowy z terapeutą oraz ulubionym oddziałowym kolegą.

Wszyscy, rzadziej lub częściej, miewamy chwile zniechęcenia, braku sił, kiepskiego nastroju. To nie powinno nas zatrzymywać w działaniach do tego stopnia, jak dzieje się to ze mną. Kolega od wielu lat zmaga się ze stanami depresyjnymi, ale nauczył się robić, co jest do zrobienia pomimo wszystko. Twierdzi, że jest do do wytrenowania. A ja? Ja się "rozdziadowałam", bo dziecko już dorosłe, w domu nikogo nie obchodzi, jak go prowadzę, więc mam luksus użalania się nad sobą i ulegania słabościom. Utrwalił się we mnie taki nawyk - ot co. Zależy mi, by to zmienić, więc podjęłam starania i póki co - przybywa mi energii i zadowolenia, gdy się przezwyciężam. Marazm, niestety, rodzi większy marazm.



P.S. Przed chwilą dostałam wiadomość od koleżanki - tej, która niemal rzuciła swojego "chłopaka" dla innego. Jednak zostaje z tym dawnym. Nie ukrywałam przed nią, że się cieszę, bo z tego, czego dowiedziałam się o tym drugim, pierwszy jest o niebo wartościowszy, choć nie zawsze łatwo z nim żyć.

Małostkowość

Może za bardzo się czepiam, ale znowu zaobserwowałam, co mnie w ludziach irytuje. Małostkowość i ograniczoność. Przykłady bywają tak banalne, jak banalne sprawy zajmują te osoby urastając do rangi niewspółmiernej.
Przedwczoraj wyszłam z domu na zakupy. Minęłam po drodze sąsiadów rozmawiających przy podwórkowym stoliku pod wierzbą. Jeden z nich, akurat bardziej przeze mnie lubianych, zażartował: "Kup pączki", więc zapytałam: "A gdzie?" i dowiedziałam się, że "rzucili je, podobno smaczne, w pobliskim sklepiku. Coś tam wesoło odpowiedziałam i poszłam dalej. Gdy wracałam sąsiad zaczepił: "A gdzie pączki?". Odparłam: "Myszy zjadły, ale mam coś na pociechę" i poczęstowałam towarzystwo paluszkami z sezamem. Kupiłam je, bo rozbawiły mnie te przekomarzanki o pączkach.
Na drugi dzień wracając do domu z oddziału, spotkałam dwoje z tych sąsiadów i spontanicznie się do nich przysiadłam. No i posłucham sobie, jak "nadają" na tego trzeciego, który żartował o pączkach.
Wielkie halo! Zupełnie, moim zdaniem, niewinne zdanie X. zostało poddane analizie i krytyce. Bo jak tak można, według starej N-owej się dopominać? Bo X. upierdliwy, bo X. dokuczliwy, bo taki, bo siaki. Coś tam usłyszałam o jego żonie... Nie interesowało mnie to na tyle, by zapamiętać, ale byłam i jestem pełna "podziwu", że tak bardzo może kogoś zajmować życie innych, że tak istotne mogą być zdarzenia - zdarzonka! - na które zupełnie nie zwracam uwagi, nad którymi przechodzę do porządku dziennego. To chwilami aż obrzydliwe.
Kiedyś przysiadła się do mojego podokiennego stoliku Honoratka z moją sąsiadką zza ściany...
Na własne uszy słyszałam kiedyś, jak rozmawiały z moimi sąsiadami - też zza ściany, ale przeciwległej😆 - na jakieś niepodobające im się rzeczy na podwórku i we wspólnocie mieszkaniowej. Wydawało się - sztama! A jednak tym razem Honoratka spojrzała na stojącą przed wejściem do mieszkania starą komodę sąsiadki i różne ustawione na niej drobiazgi. "Staroświeckie ma te rzeczy!" - rzuciła. Nie wytrzymałam i wtrąciłam: "Jej rzeczy, jej sprawa".
Wczoraj znowu, opuszczając towarzystwo pod wierzbą, usłyszałam od starej N-owej: "Pewnie się pani położy". Nieraz wspominałam, że ucięłam sobie drzemkę po południu, zdarza mi się to ostatnio prawie codziennie. Już dawno nauczyłam się bywać pyskata, więc N-owej odpowiedziałam niby to lekko i wesoło: "Jak zechcę to się położę, a jak zechcę, to się powieszę". Jej towarzysze roześmieli się, a ja poszłam do domu.
Są to naprawdę bzdury, ale w większych dawkach - irytują.

Mieszkałam w wielu miejscach, ale obecne ma swoją specyfikę małego, zamkniętego środowiska. Pierwszy raz w życiu tak namacalnie się z tym spotykam.

niedziela, 17 sierpnia 2025

Wakacje w psychiatryku

Kto by pomyślał, że jedne z najlepszych wakacji swojego życia spędzę... w szpitalu psychiatrycznym.

Dzienny oddział jest super! Polecam każdemu, kto nie wyrabia na życiowym zakręcie, komu ciężko i źle. Nie jest to miejsce dla mocno chorych psychicznie, jego głównym zadaniem (w moim odczuciu) jest przywrócenie pacjenta światu, innym ludziom, zwykłemu zdrowemu życiu.

Tydzień temu poczułam pozytywne skutki przebywania w tej przestrzeni. Wybrzmiały - w dużej mierze po prostu świadomie na to pozwoliłam, nie tłumiłam tego, chciałam się temu przyjrzeć - moje trudne emocje, wielokrotnie w całym życiu doznawane poczucie izolacji, inności, niedopasowania do innych, nienadążania za pozostałymi członkami grupy. Po zobaczeniu tego w pełnej okazałości odważyłam się na rozmowę w grupie terapeutycznej.

Ludzie w grupie są fantastyczni! Dali mi tyle wsparcia i życzliwości! Nie tylko emocjonalnego, ale i praktycznego, konkretnego, namacalnego. Zmobilizowali mnie między innymi do odwiedzenia punktu protetyki słuchowej w celu przetestowania lepszego modelu aparatów, bo te, których teraz używam, znoszę bardzo źle.

No i te nowe - rewelacja! Słyszę bardziej naturalnie, nie atakuje mnie natłok dźwięków, nie zwracam uwagi na uliczny szum. Próba ogniowa nastąpi jutro, w grupie, wśród toczących się równocześnie wielu rozmów.

Ludzie również ośmielili mnie, by prosić o powtarzanie informacji, dopytywać, nie bać się, że może jestem natrętna i irytująca. Kolega zażartował, że aby zostać zauważoną i usłyszaną trzeba czasem nawet "rozpychać się łokciami" (w granicach rozsądku i przyzwoitości).

A ja tak się zawsze obawiałam, że jestem niechciana, nieproszona... Schemat izolacji społecznej, o którym przeczytałam w książce pożyczonej od kolegi z oddziału, bardzo mnie dotyczy.

Ogromnie wartościowe jest to, czym teraz żyję.

Tak bardzo od czasu tej rozmowy czuję się lepiej. W grupie też zostało to zauważone.

Obawiałam się, że to chwilowe, że za moment znowu dopadnie mnie dołek, pokona jakieś zmęczenie. Tymczasem - zmęczona owszem, bywam, ale nastrój stabilny. Oby jak najdłużej.

Swojskie malkontenctwo

Znajoma jedna moja w każdej niemal rozmowie zwykła narzekać, w jakim to chorym kraju żyjemy, jak to nie wspiera się potrzebujących, jakie to głodowe emerytury, jakie marne renty...

Niby prawda, ale ileż można tak w kółko bić tę pianę? Nie wytrzymałam raz i odparłam: "To zrób rewolucję i ruszaj na barykady!". Odpowiedź: "Ja mam odwagę, nie boję się mówić, co myślę".

Taaaa...! Odwaga w międzysąsiedzkich pogwarkach, urzędzie nawet, to nie jest wielka sztuka. Gardłowanie bez obawy o konsekwencje to coś, na co wielu stać.

Zdaniem koleżanki "wszyscy powinni wyjść na ulicę i coś wreszcie z tym zrobić", więc ja jej na to (poirytowana już tym gadaniem): "To zacznij pierwsza".

I tu pojawia się szereg argumentów o zdrowiu, obowiązkach, wieku... I tu kończą się mądrości podobnych koleżance osób.

Nie pamięta się z lekcji historii, jakich ofiar wymagała walka o prawa człowieka, ile krwi przelano w rewolucjach, na manifestacjach, demonstracjach. Nie pamięta się i nie myśli, jak serdecznie musieli mieć dosyć zdesperowani robotnicy, skoro decydowali się na drastyczne rozwiązania. Znam to tylko z książek, ale dobrze pamiętam, jak opisuje Halina Górska w "Drugiej bramie": wybuchł strajk w fabryce i Adela (jedna z dziecięcych bohaterek książki) musiała "zapychać" głodne rodzeństwo ziemniakami.

Pamiętam słowa znajomej rodziców: "Jeszcze Polaki nie głodne!", gdy toczyła się rozmowa o ludziach unikających pewnych prac. Wspomniana moja znajoma też do pracy się nie pali, porzuciła, zapewne nieprzyjemną, posadę sprzątaczki, nie myśląc zbytnio, co będzie dalej. Dziś jest bez pracy, na chudej rencinie, a żeby zarobić dodatkowy grosz, tyra jako opiekunka starszych ludzi. Czy to lżejsze niż sprzątanie? A gdzie zaplecze socjalne? I właśnie ona narzeka, że Polska to podły kraj. Nie widzi własnego udziału w pogorszeniu sobie życia?

Nie, nie twierdzę, że w naszym kraju żyje się słodko, ale niech się wypowiadają ci, których naprawdę to dotyka, którzy naprawdę zostali skrzywdzeni. Ta akurat osoba sama sobie zgotowała taki, a nie inny los.

I to durne gadanie, że za granicą żyje się lepiej...

Nie byłam, więc się nie wypowiem, ale słyszałam niejedną gorzką wypowiedź na ten temat. Nawet za ten zagraniczny dobrobyt jest cena: rodziny w rozłące, ciężka fizyczna praca, trwonienie zdrowia, nieraz upokorzenia, o czym sporo mogłaby opowiedzieć moja Mama, która we Włoszech spędziła 17 lat.

To takie nasze, takie swojskie (nie wierzę, że jedynie polskie): wymądrzać się i nic więcej nie robić, marudzić dla samego marudzenia, pompować swoje ego wypowiadaniem obiegowych opinii, bez osobistej refleksji. Toteż unikam takich jałowych dyskusji i stronię od nich.
Jeśli nie podoba ci się to czy owo (aż tak bardzo, by do znudzenia o tym gadać) - zaproponuj coś w zamian!

poniedziałek, 11 sierpnia 2025

I znowu...

I znowu o D., ale tym razem krótko i zwięźle.

Wszystko, co o niej napisałam, jest faktem. Wszystkie moje emocje odnośnie jej to też fakt.

I co?

Jesteśmy nadal w relacji. Jednak jest dla mnie ważna.

Rozdźwięki? różnice? Lekcją tolerancji i komunikacji, która wyraża swoje stanowisko nie raniąc, z łagodnością, choć szczerze.

Amen.

Jak?

Jak i skąd brać odwagę, by się realizować, pozwalać sobie, nie odkładać życia na później? By przestać zasłaniać się brakiem pieniędzy, czasu, odwagi? No, jak?

Serio pytam, czy miał ktoś takie rozterki i jak sobie z nimi poradził.

Napiszecie o swoich doświadczeniach?

Coś się odsłania

Dobry, ważny dzień zarówno na oddziale, jak i po południu.

Chyba nie mam potrzeby ani cierpliwości, by go streszczać, ale odsłoniło się tak wiele rzeczy. Wyszły na światło dzienne dawne, nieuleczone sprawy - by dać mi szansę na ich uzdrowienie. Och, jak dziękuję!

Trudny był ubiegły piątek na oddziale, w grupie. Mówiąc żargonem różnych specjalistów od samorozwoju, odpaliły się moje zadawnione rany. Ostatni czasownik jest tu niezwykle adekwatny, bo istotnie błaha, w gruncie rzeczy, sprawa uruchomiła moje olbrzymie emocje. Odezwało się we mnie wewnętrzne smutne, opuszczone, rozżalone i rozzłoszczone dziecko. Nie umiałam ukryć mojego niezadowolenia, a wręcz czułam potrzebę, by je zauważono. I świadomie zwróciłam na to uwagę podczas grupowej terapii. Otrzymałam wsparcie i akceptację - kilka prawd trudnych, ale pełnych życzliwości.

Trochę mi było potem wstyd, ale zapewniono mnie, że mogę czuć się bezpiecznie i śmiało się odkrywać. I wiecie... otworzyło mnie to, ośmieliło, dało poczucie, że mogę być przyjęta. I o dziwo, poczułam, że chcę być z ludźmi, nie chcę się chronić, niepotrzebnie pielęgnuję (podświadomie!) swoje wewnętrzne poczucie odrzucenia, bycia niechcianą. Dziś wręcz się tym odkryciem zachłystuję.

Było też kilka zadr, które gdzieś w głębi mnie uwierały. Nie dawały się jednak we znaki zbyt mocno, potrafiłam je objąć, znieść i być ponad nie. Nie pozwoliłam im rządzić, choć pomna różnych nauk, nie wypieram się tego uczucia. Uszanowałam je, lecz - ja tu rządzę! 😉

Chyba jestem winna wdzięczność tej marcowej operacji, która ostatecznie przywiodła mnie na oddział.

niedziela, 10 sierpnia 2025

Żal

Mam żal. Ostatnio dużo we mnie różnorakiego żalu.

Tym razem jest to żal do moich sąsiadek. Może również do siebie za nieumiejętność asertywnego, pokojowego stawiania granic.

Faktem jest, że do pewnego momentu nie czułam, by mi specjalnie coś w naszych relacjach przeszkadzało.

A jednak...

Jest u nas na podwórku Honoratka. Zmieniam imię oczywiście, ale jest to typ fertycznej filigranowej kobietki, więc kojarzy mi się z zadziorną bohaterką "Czterech pancernych...".
Nasza Honoratka na miejscu nie usiedzi, wciąż szuka sobie zajęć: a to zamiata, a to uprawia swoją działkę, a to znowu bierze się za upiększanie wspólnych części podwórza i coś tam zasiewa, podlewa itd. Niby świadczy to o jej pracowitości, więc dobrze, ale bywa, że mnie drażni.

Na przykład przychodzi niemalże pod moje okno i włącza radio, by sobie słuchać przy pracy. Wciąż coś zmienia przed moim oknem, bo ustawiłam pod nim stolik oraz krzesła, z których sąsiedzi, a więc i ona ochoczo korzystają. Kupiła na przykład obrus za parę groszy i ułożyła mi na stoliku - trzeba przyznać, że ładny. Druga sąsiadka z własnej inicjatywy obrębiła mi go na maszynie, bo niemal zawodowo zajmuje się szyciem. Niby miła przysługa, ale coraz częściej czułam, że wkracza się na moje terytorium, w moją prywatność. Czułam presję wdzięczności, chociaż pewnie nikt jej ode mnie nie oczekiwał.

Faktem jest moje okropne, ostatnimi czasy, lenistwo. Nie mam energii ani chęci na prace domowe, robię to, co już naprawdę nieuniknione. Komu jednak przeszkadzał stół bez obrusa czy ceraty (kładłam zresztą, ale cerata wypłowiała od słońca)? Nieraz sąsiadka potrafiła złapać za ścierkę i powycierać kurze na moim parapecie, a ja czułam irytację: co ją obchodzi mój kurz?!

Jakiś tydzień temu przeszły same siebie.

Wróciłam do domu późno i jeszcze w progu usłyszałam od syna: "Mama, chyba z pięć osób było na naszej działce. Powyrywały ci rośliny".

Wyjrzałam przez okno pokoju, które wychodzi wprost na działkę. Goła ziemia! Gdzie się podziała wybujała szałwia muszkatołowa, która przyciągała roje pszczół?! Jak można było tak po prostu wkroczyć na czyjś teren i się rządzić?

Zezłościłam się i natychmiast wysłałam do Honoratki wiadomość głosową, a do drugiej sąsiadki SMS z informacją, że nie życzę sobie takich ingerencji. Przy najbliższej okazji doprowadziłam do bezpośredniej rozmowy. Usłyszałam, że szałwia rozsiewała się na sąsiednie działki, a owady wlatywały do mieszkania najbliższych sąsiadów.

Dlaczego nie powiedziano mi o tym otwarcie? Owszem sąsiadki napomykały coś, że przydałoby się wykosić, że mogą mi pożyczyć sekator, nie uświadomiły mi jednak powodów, więc przekonana, że po prostu nie podoba im się bałagan na moim kawałku ziemi, pokazałam im w myślach zamaszysty gest Kozakiewicza. "Moja działka,moja sprawa", pomyślałam, nie mając pojęcia, że jednak nie tylko moja to sprawa.
Trzeba było mi powiedzieć!

Jest mi teraz najzwyczajniej w świecie przykro. Nie tyle nawet sprawa mnie złości, ale po ludzku boli.

Spróbowałam rozmówić się z sąsiadkami, wyjaśnić, przeprosić nawet, że ich nie zrozumiałam. Ale czy ja zostałam uszanowana?

Honoratka niby się nie gniewa, ale przecież widzę, że się zdystansowała, brakuje dawnej pogody i serdeczności. Żal mi, ale z drugiej strony - życzliwością też można zagłaskać.

Jak to asertywnie ważyć: przyjmowanie życzliwości, korzystanie z niej - co przecież cieszy i dawcę - a stawianie granic?


sobota, 2 sierpnia 2025

Kurrrrde Maciek*

Chyba mi nie pomaga ten oddział dzienny.

Na początku czułam, że wypoczywam od codzienności typu praca-dom, a teraz mam wrażenie, że tylko obawa przed powrotem do tego mnie tu trzyma. Na oddziale przynajmniej nie wymaga się ode mnie wypełniania obowiązków pracownika, koncentrowania się na zadaniach. Ale w gruncie rzeczy bywa mi tu jeszcze trudniej niż w pracy.

Najbardziej na świecie chciałabym po prostu "usiąść sobie na tyłku", zwolnić tempo życia, zatrzymać się i wyciszyć. Na oddziale ciągle coś się dzieje, brakuje tej przestrzeni tylko da siebie. Niby grupa jest po to, by dawać sobie wsparcie - ja tego nie czuję! Owszem, panuje tu życzliwość, ale tak naprawdę nie czuję się tu ani ważna, ani potrzebna. Nie mam z kim tak naprawdę porozmawiać, bo tu albo utworzyły się pary i grupki, albo po prostu rozmawiają wszyscy razem o sprawach ogólnych. Nie chcę (na Boga!) powiedzieć przez to, że mam komukolwiek to za złe, ale ogromnie łaknę szczerych, głębokich rozmów o tym wszystkim, co mnie teraz wypełnia. Tu, nawet jeśli ktoś okaże mi więcej zainteresowania, to tylko na chwilę, przelotnie. Tu głos mają bardziej przebojowi, rozpychający się łokciami. Ktoś mówi, a gdy na chwilę przerwie, nie zdążę nabrać tchu, gdy wpada w słowo ktoś kolejny. Nie domagam się prawa do bycia w centrum uwagi, ale nie chcę też być niewidzialna, nieważna.

Zastanawiło mnie teraz, przez moment, czy pisząc to wszystko nie zaprzeczam sama sobie. Chcę być widziana, a jednocześnie "usiąść na d..."?

Ale tak! Tu za dużo się dzieje, za szybko. Jest gwarno, ciągle coś się robi - jak nie terapia zajęciowa, to grupowa, jak nie luźne rozmowy, to wyjście w plener. Niby wszystko fajne, a ja jestem wykończona, rozdrażniona, poirytowana. Bywa, że wychodzę z oddziału do domu i płaczę.

Co to - kurrrrde Maciek!!!! - się ze mną dzieje?

Myślę, że terapia indywidualna lepiej zaspokoiłaby moje potrzeby.

*Autorką powiedzonka jest moja bratanica, która - na szczęście - nieudolnie powtórzyła to, czego małe dziecko nie powinno słyszeć.

niedziela, 27 lipca 2025

O sprzątaniu i nie tylko

Głównie grzebię w sobie na blogu (i nie tylko). Może to egocentryczne? Jednakże - mój blog, moje prawo. To wszystko, co we mnie "siedzi", co mnie kształtuje i powoduje mną, zwyczajnie mnie zaciekawia. A w końcu któż inny towarzyszy mi w każdej sekundzie życia?
Poznaję siebie, sprawdzam, co osłabia moją siłę życiową, a co ją daje, dlaczego bywam niezadowolona, dlaczego nie wychodzi mi to, na czym bardzo mi zależy i dlaczego tak mi zależy?

Mimo woli sprowokowałam na oddziale dyskusję na ostatni temat. Zaczęło się od żartu rzuconego przez kogoś: "jak żyć?", gdy prowadząca grupę terapeutyczną psycholog zapytała, o czym chcemy pomówić. Pociągnęłam temat: właśnie! jak żyć, gdy skończy się błogie ciepełko oddziału dziennego i trzeba będzie wrócić do codzienności: godzenia obowiązków, pokonywania niechęci i zmęczenia?
Mam poczucie, że sprawa ma jakieś głębsze podłoże.
Przecież nie pracuję ciężko, a serdecznie miewam dosyć tego gotowania, sprzątania, tej powtarzalności. Dosyć mam wstawania do pracy i dyscyplinowania się w niej.
I o co tu chodzi? Przecież to istna dziecinada!
Jest we mnie przymus, by wszystko w moim życiu było perfekcyjne, a jednocześnie jest wielki bunt przeciwko temu.
Mam myśl, która właśnie teraz przyszła mi do głowy: pchają mnie, czy ciągną (sama nie wiem ;) ) dwie przeciwstawne siły. Identyczna jest ich moc, więc jaki rezultat? Ano - stoję w miejscu i się na ten stan rzeczy złoszczę. Jakaś patowa sytuacja, która przede wszystkim kosztuje mnie sporo energii psychicznej, spokoju i nerwów.
Psycholog zasugerowała, że może właśnie teraz kwestionuję to, co wiele lat uważałam za powinność i jedynie słuszny model... a co niekoniecznie było moją prawdą.
Aczkolwiek osobiście uważam, że manifestuje się to u mnie wręcz karykaturalnie. Że zachowuję się jak jakaś - nomen omen - stuknięta!
Można się ogromnie zapętlić.

Koniec końców, chyba jednak ta sesja była mi potrzebna, poruszyła emocje i zaowocowała niniejszymi przemyśleniami.

Zabrałam się w piątek, zawstydzona tym swoim lenistwem, do którego przyznałam się na forum, do porządkowania mocno zagraconych szuflad, I pojawił się wgląd, że sama sobie komplikuję proste sprawy!
Rejteruję przed trudnościami. Tym razem było to - wyrzucanie. Tak! pozbywanie się niepotrzebnych rzeczy, o czym do obrzydzenia można dziś naczytać się w internetach.
Chociaż staram się nie nabywać rzeczy bez potrzeby, jednak ich przybywa. Tu coś dostanę, tu "się zgarnęło" niechcąco przy kolejnej przeprowadzce z jednego wynajmowanego lokum do innego, to kupiłam lepszy nóż, bo stary mnie irytował, był tępy i rozklekotany. Niby drobiazgi, ale - wiadomo - kropla drąży skałę...
No i okazało się, że nieużywanych sprzętów leży w szufladach sporo. Dumałam i dumałam nad nimi... Może jednak się jeszcze przydadzą, bo przecież nie są takie najgorsze? Jakże wyrzucić noże używane jeszcze przez moich Rodziców? ; u mnie każdy przedmiot ma duszę i wiąże się ze wspomnieniami.
Wreszcie podjęłam żeńską (😉) decyzję: zgarniam te przedmioty do worka, wynoszę do piwnicy i sprawdzam, czy przez najbliższe pół roku okażą się potrzebne.
Zaraz jednak puknęłam się w czoło na absurdalność tego przypuszczenia. W rezultacie sprzęty wyniosłam pod kontener na śmieci. Serce bolało, bo był tam wyszczerbiony półmisek z czasów mojego wczesnego dzieciństwa, niespecjalnie piękny, jedyny ocalały z kompletu, który bez sensu poniewierał się w szufladzie.
Nad dwiema wcale nie lubianymi filiżankami omal się nie popłakałam. Boże... Mama! Mieszkanie na Polesiu! Wizyty cioć i wujków, gdy używano tego półmiska i tych filiżanek! Mama, żyjąc na walizkach, całe dorosłe życie, tęskniła do na stałe urządzonego, zasobnego domu z kompletną zastawą, uwielbiała ładną porcelanę i w ogóle ładne rzeczy.
Nie, na wyrzucenie filiżanek nie zdobyłam się, lecz postanowiłam jednak ich używać. Zostawiłam też przyrząd do odwracania na patelni naleśników czy kotletów, chociaż jest niewygodny i zastąpiony nowym - ale był w domu, odkąd pamiętam! Wraz ze starym tłuczkiem do kartofli (kupiłam lepszy, który może zastąpić praskę, bo ten stary to był jedynie wygięty drut w kształcie podwójnego S - a kupiliśmy go z mężem) postanowiłam go wręczyć synowi, gdy rozpocznie samodzielne życie ; a niech ma coś od matki, gdy ta już odejdzie z tego świata (o ile nie wyrzuci, bo on, w przeciwieństwie do mnie, sentymentalny nie jest).
Wreszcie szuflady posprzątałam, że aż miło spojrzeć, ale ile było przy tym ambarasu!

Ot! cała Marta.

sobota, 26 lipca 2025

Źle

Złe dni jakieś. Buzujące emocje, złość... przede wszystkim złość. Ale i żal, i przykrość.

Momentami sama nie wiem, o co mi chodzi. Wkurza wszystko i wszyscy, czuję po prostu brak psychicznej równowagi. Przebodźcowuje mnie ruch na oddziale, rozmowy, nawet stukanie plastikowych klocków do gry w coś tam.... Tęsknię za idealną, totalną ciszą. Męczy mnie skupianie uwagi, nadążanie za rozmowami, boli poczucie wyobcowania, gdy nie nadążam. Przy byle okazji to uczucie wraca, mam czasami wrażenie, że nieadekwatnie do rzeczywistości.

Jest mi - kurrrrde! - źle!


Moje mieszkanie, które tak mnie na początku zauroczyło swojską atmosferą, chyba mi obmierzło.

Mieszka za ścianą czynny alkoholik - aktualnie w ciągu. Przyłazi co dzień pod moje okno, gdzie ustawiłam stolik i krzesła, aby rozkoszować się porankami przy kawie. Nie mogę w spokoju delektować się chwilami dla siebie, bo bełkocze, gada głupoty - jak to pijus. Dzisiaj nie wytrzymałam i po prostu go skrzyczałam, gdy mi zaczął opowiadać setny raz o tym samym i wmawiać niestworzone rzeczy. Przeproszę chyba za to jego matkę, bo może kobiecinie przykro.

Sąsiedzi urządzili sobie pod tym moim oknem, przy tym MOIM stoliku klub dyskusyjny, a przecież latem okno mam uchylone. Zero prywatności! Rajcują na różne tematy, słuchają muzyki z telefonu, nieraz i plotkują o innych mieszkańcach podwórka.
Do licha! Czasami brakuje mi tego ruchu, tego życia, gdy zimą wszyscy pozaszywają się w domach, ale co za dużo, to za przeproszeniem, nawet świnia nie zje!


Poza tym dopadły mnie obawy o przyszłość. Syn został przyjęty na studia, wybrał sobie trudny kierunek i jestem pełna obaw, czy sobie poradzi. Niech jednak próbuje swoich sił, widzę, że mu na tym zależy, że się zaangażował i nawet teraz, w czasie wakacji z własnej woli zajmuje się fizyką, traktowaną w jego technikum po macoszemu. Kupił sobie jakie repetytorium i "rozkminia". Boję się, czy podołam finansowo. Syn się na razie do pracy zarobkowej nie pali, mówi, że trudno znaleźć robotę i że podobno nawet jego pracowita dziewczyna ma z tym kłopot.

Jakoś się w ogóle rozklekotałam psychicznie. Gwałtowność, zmienność... Chwilami odnoszę wrażenie, że muszę od nowa uczyć się żyć, na nowo się składać po tym ciosie. Ot, rozklekotanie.
Proste sprawy są dla mnie wyzwaniem, wpadam w rozkojarzenie, przygnębia mnie to. Gdzie się podział tak pracowicie budowany spokój i pogoda?

środa, 16 lipca 2025

Boli

Mam kolejne obserwacje na temat mojego codziennego funkcjonowania.

Nie uniknę chyba zniżek (tak je nazywam), które, trudno mi już powiedzieć, czy wynikają z przyczyn organicznych, po prostu ze szwankującej neurologii, czy też z jakichś podświadomych pobudek, urazów, błędów w myśleniu.

Czasami byle drobiazg wytrąca mnie z równowagi. Rzucone przez kogoś, zupełnie bez złej intencji słowo, uderzające w mój jakiś czuły punkt ; moje własne nieprzemyślane wypowiedzi, których inni już nie pamiętają, a mnie ciągle przykro, że się z czymś niepotrzebnie wyrwałam. Gdy jeszcze do tego dojdzie zwyczajnie gorsze samopoczucie, zmiana pogody - bywa ciężko.

Dziś jestem zmęczona, sfrustrowana tym i niezadowolona z siebie. Martwię się tym, że nie daję rady normalnie żyć, wypełniać obowiązków, aktywnie cieszyć się życiem. Czuję się gorsza od innych.

Mam różne zainteresowania, nie mogłabym żyć tylko pracą i obowiązkami, więc często realizuję się kosztem tych ostatnich. Gdy znowu mam czas na różne prace, nie zawsze mam na to siłę. Bywam zmordowana i senna.

A tyle miałam marzeń i aspiracji! Nie dam rady im sprostać! Jakie to przygnębiające.

Bardzo też mnie boli, że nie mam z kim serio o tym porozmawiać.

czwartek, 10 lipca 2025

Aktualności

Znowu dzisiaj garść emocji w oddziale. Huśtawka nastrojów, bo w jednej chwili fajne porozumienie z kimś, a za chwilę dorywa się do głosu ktoś bardzie przebojowy, lepiej niż ja słyszący i nadążający, a ja wylatuję na aut. Trudno mi w takich sytuacjach i bardzo mnie to boli.
Ale dziś przyszła mi refleksja: Przecież nie tylko ja mam swoje ograniczenia i bariery. Przecież tutaj trafiają ludzie z problemami - przeróżnymi. Nie ma sensu kierować ostrza krytyki przeciw sobie. Nie ma w ogóle sensu krytykować ani zbytnio brać wszystkiego do siebie. Trudna to nauka, ale cenna. Co nie zmienia faktu, że dawniej było mi jednak znacznie łatwiej w relacjach.

Miałam okazję polepić w glinie. Nie spodziewałam się, że taką sprawi mi to radość. Ulepiłam koślawego stworka oraz ciut nieudolną głowę z twarzą. Lepiąc tę głowę doznałam wspaniałego i pięknego uczucia: poczułam, jak zaczyna żyć, ma konkretny wyraz twarzy, spojrzenie, coś komunikuje - i to ja jestem tego sprawczynią.
Dzieła innych były bardzie staranne, profesjonalne, piękniejsze, bo koleżanki i koledzy korzystali z gotowych, podpowiedzianych przez terapeutę zajęciowego rozwiązań. A to jakiś szablon, a to foremka... Jakoś mnie to nie satysfakcjonowało, bo to jak z pierogami chociażby: można je kupić w sklepie, co sama często i chętnie robię, ale nie ma to jak dzieło własnych rąk i świadomość, że to sobie zawdzięcza się rezultat.

Po południu przywieziono mi nową pralkę. Uczynny, choć okropnie opieszały w oddawaniu długów sąsiad z moim synem ustawili mi ją i podłączyli do kanalizacji. Właśnie pierze się pierwsze, puste, zgodnie z zaleceniem instrukcji, pranie.
Jak się skończy, załaduję pralkę i zrobię pranie prawdziwe, bo już się go sporo uzbierało.
Cieszę się jak małe dziecko nową zabawką :)

wtorek, 8 lipca 2025

A dziś...

Dziecię pięknie zdało maturę. Jestem dumna!

A ja demoralizuję się na tym L4 do cna :) Nie robię w domu prawie nic, bo śniadania i obiady jadam w szpitalu, a dziecię nie ma nic przeciwko samodzielnemu żywieniu się. Oczywiście lojalnie o to zapytałam, żeby nie było mu przykro, i aby nie myślało, że matka ma je w nosie. Bałagan zrobił się przez kilka dni, ale stwierdziłam, że gdy "przyjdzie" nowa pralka, wypiorę zaległości i uporządkuję domową przestrzeń. Teraz rozkoszuję się leniuchowaniem i wypoczynkiem.

Na oddziale poruszające doświadczenie. Zachęcona przez psycholożkę poruszyłam w grupie terapeutycznej trapiące mnie problemy z niedosłuchem i poczuciem społecznej izolacji. Odpowiedzi mnie zaskoczyły i wzruszyły. Ludzie odnieśli się do mnie tak ciepło i życzliwie, że miałam ochotę po kolei każdego uściskać. Była to dla mnie okazja również do spojrzenia z innej perspektywy. Kolega, na przykład, wyznał, że gdy tak się tak trzymam gdzieś z boku, on obawia się zakłócać mi spokój, przeszkadzać. Powiedział też, że wiedząc o moim niedosłuchu, ma obawy że go nie zrozumiem, bo mówi niewyraźnie.
Bardzo cenne te wszystkie wglądy.

poniedziałek, 7 lipca 2025

Aaaach!

Uuuufff! Jaki cudowny deszcz pluszcze za oknem! Jak cudownie pochłodniało i zelżało powietrze. Bardzo źle znoszę miejskie upały, rozprażony do niemożliwości beton i asfalt.
Z oddziału do domu przywlokłam się dzisiaj spocona jak nieboskie stworzenie, zmęczona i niechętna do żadnej pracy. Trzeba było jednak znowu podjechać do Mateusza, chociaż tym razem tylko po pieniądze od lokatorów. Chyba na okoliczność tychże wynajmów powinnam poduczyć się języka naszych wschodnich sąsiadów, bo kolega często przyjmuje Ukraińców. W ogóle ich teraz nie brak w Polsce, a co dopiero na naszych przygranicznych, niemal kresowych terenach.

Po powrocie wzięłam chłodny prysznic, po którym poczułam się orzeźwiona, świeża i czysta. Nie chciało mi się jednak zabierać do żadnych domowych prac, chociaż dom ostatnio zaniedbany, domaga się tego. Wolałam jednak powylegiwać się z synem na kanapie, przeglądając w internecie informacje o studiach wyższych. Potem napisał do syna kuzyn i razem gdzieś wyskoczyli samochodem, a ja przez ten czas pozmywałam naczynia, coś tam poukładałam w kuchni i dobrze było tak się krzątać w rozluźnieniu, zrelaksowaniu i bez przymusu. Uważnie przyjrzałam się tej chwili i sobie, gdyż Pati Garg, słuchana wczoraj, uświadamia mi, jak bardzo jesteśmy uwikłani w automatyzmy i myślowe schematy, rzutujące na naszą codzienność. Kiełkuje we mnie przekonanie, że naprawdę nie muszę być zawsze perfekcyjna i na czas. Ważniejsze jest dla mnie to pół godziny bliskości z synem niż jakieś niepomyte gary. A odpoczynek bez wyrzutów sumienia jest szalenie potrzebny - i skuteczny.

Zwalczam swoją skłonność do porównywania się z innymi i przejmowania się, co powiedzą sąsiedzi na mój dość swobodny styl życia. Dawniej było mi wstyd, że mam nieumyte okna, niewyplewiony ogródek itp. a dziś potrafię zauważyć, że taki, a nie inny stan rzeczy ma swoje uzasadnienie: nie mam superkondycji, bywam często zmęczona, interesuje mnie też wiele rzeczy innych niż przejmowanie się domem. Nie zrezygnuję ze spotkania w Kręgu, bo jakieś tam porządki... Bywa więc w moim domu mocno nieporządnie, a ja uczę się pokazywać innym przysłowiowy środkowy palec. Będzie czas, będzie energia, to i porządek będzie.

Na działce za oknem wysiałam rok temu tzw. kwietną łąkę - kilka mieszanek nasion. Niestety, jedna z nich zawierała szałwię muszkatołową. To wysoka, niebiesko kwitnąca roślina, która zdominowała cały mój areał, zagłuszając zupełnie maki i rumiany. Za to przyciąga istne roje pszczół. Tworzy istną dżunglę, co się pewnie nie podoba moim sąsiadkom, ale niech się w pięty pocałują!

W ramach szukania wytchnienia zaordynowałąm sobie film animowany pt.... "Mała księżniczka". Znam tę bajeczkę z dawnych lat, ale jakoś tak przypadkiem trafiłam na nią w internecie i od niechcenia zaczęłam oglądać. Ot przyjemność bez wielkich oczekiwań i Bóg wie jakich ambicji. Bajka jest zresztą zupełnie na poziomie, tyle tylko, że dla dzieci. No, to sobie trochę podziecinnieję na stare lata :)

Tak mi dobrze dzisiaj z tymi wszystkimi zwyczajnościami i drobnostkami.

Aaaach!

sobota, 5 lipca 2025

Aktualności

Podzieliłam się w piątek swoimi wątpliwościami na codziennej oddziałowej tzw. społeczności. W rezultacie poproszono mnie na indywidualną rozmowę z panią psycholog (nie, nie mogę się przyzwyczaić do niektórych, nieużywanych dawniej form feminatywnych - wydają mi się takie sztuczne i pretensjonalne, chociaż ich ideę popieram). W trakcie rozmowy dowiedziałam się - nie pierwszy raz zresztą - że traktuję siebie zbyt surowo i wymagam od siebie więcej niż moje otoczenie. A jednak wciąż mam wrażenie, że wszyscy dookoła radzą sobie lepiej, mają więcej energii, są jacyś sprytniejsi i sprawniejsi. Cóż... pradawny przekaz z rodzinnego domu, o czym nawet psycholog nie wspomniała, po prostu już to wiem, uzbrojona w nabytą tu i tam wiedzę.
Mam obiecane testy na deficyty uwagi i koncentracji. Sama o nie zapytałam, bo niedawno ktoś mi zasugerował, bym to sobie sprawdziła, skoro całe życie walczę z roztargnieniem i zapominaniem oraz brakiem organizacji (po operacji się pogorszyło). Może ma to swoje uzasadnienie i można sobie realnie pomóc, skoro zwykłe "weź się w garść" nie pomaga? Pani P. podpowiedziała mi też kilka innych rozwiązań na problemy z komunikacją i moim niedosłuchem. Przyznaję, że niektóre, tak proste, zupełnie nie przyszły mi do głowy. Przyznaję też, że choć do nieśmiałych, bojących się zabierać głos nie należę, nie śmiałam skupiać na sobie uwagi całej grupy, aby poruszyć nurtujące mnie sprawy Do myślenia dały mi słowa psycholożki, że być może tym milczącym jest na rękę, że dwie - trzy osoby są aktywne, a pozostałe mogą się nie wychylać. Więc owszem, pogadam otwarcie o tym, co mnie boli - i popytam innych, jak to widzą, że trzeba mi po sto razy coś powtarzać, bo nie zrozumiałam, że nie nadążam w rozmowach. Mnie jest z tym ogromnie źle i ciężko. Jestem rozmowna, lubię wymianę myśli, więc doznaję nieustannej frustracji z tego bycia na marginesie. Jednocześnie ogromnie męczy mnie hałas, to wytężanie uwagi... Jest nas na oddziale kilkanaście osób, nie tak jak w pracy, gdzie w pokoju maksymalnie przebywało nas kilka, a i to mnie czasem drażniło.


Mocno się też zastanawiam nad pracą u Mateusza. Niby nie jest to ciężka robota, ale jednak zabiera sporo czasu, bo koledze zwolniły się kolejne dwa mieszkania, gdzie lokatorzy przebywali kilka lat, i Mateusz zdecydował się również wynajmować je na zasadzie hotelu. Wczoraj, chociaż nie było wiele pracy, po ostatnim sprzątaniu, nowi najemcy nie nabrudzili, jednak zmęczył mnie upał (dwa mieszkania są na strychu), wcześniej nauganiałam się rowerem po mieście, bo wybrałam się do "Mrówki", gdzie kupiłam nową pralkę (dostarczą mi ją w czwartek). Po powrocie do domu po prostu padłam na kanapę i przespałam kilka godzin.
Jakaż była moja "radość", gdy oddzwoniłam na nieodebrane połączenia od Mateusza i dowiedziałam się, że na dzisiaj znowu jest robota i znowu w dwóch mieszkaniach. Na szczęście dogadałam się z moją sąsiadką, rencistką nie "śmierdzącą" groszem, osobą energiczną, ruchliwą, z tych, co to nie potrafią usiedzieć w miejscu. Idziemy dzisiaj do M. razem i ona ogarnie jedno mieszkanie, a ja drugie.
Mimo wszystko czuję się zniechęcona i - co tu kryć - dzisiaj znowu bez energii. Tylko poczucie obowiązku mnie motywuje. Chciałabym pospać, posiedzieć spokojnie z książką, na powolny spacerek wyjść i nigdzie się nie spieszyć.
No, cóż... 

czwartek, 3 lipca 2025

Tracę czas!

Zawiedziona jestem tym dziennym oddziałem. Przyszłam tu z oczekiwaniem i nadzieją, że doedukuję się, jak sobie radzić z wyzwaniami codzienności, zapanować nad rozkojarzeniem i brakiem zorganizowania, nie dać się pokonać wiecznemu zmęczeniu.
Tymczasem czuję, że... tracę tu czas, grając w jakieś głupie gry planszowe czy rozgrywki typu "familiada", wzorowana na telewizyjny teleturnieju. Ruch i gimnastykę też jestem w stanie sama sobie zapewnić, a argument, że spędzam czas wśród ludzi, zupełnie do mnie nie przemawia.
Na litość boską! przecież ja chciałabym od ludzi uciec! Na oddziale przez cały dzień przebywam w grupie, chyba że ucieknę na chwilę w jakieś cichsze miejsce. Ciągle ktoś gada, a często jedni  przez drugich i nieraz doprowadza mnie to do szewskiej pasji.
Podobno raz w tygodniu każdy spotyka się indywidualnie z psychologiem. Dobiega końca trzeci tydzień mojego tutaj pobytu i nie odbyłam ani jednej rozmowy terapeutycznej.
Do czego więc ma doprowadzić moje przebywanie na oddziale? Że spędzę sobie czas (w założeniu) miło i przyjemnie, po czym wrócę do starych problemów?
Czuję się rozczarowana i bardzo niezadowolona.

sobota, 21 czerwca 2025

Ranek-panek

Ranek - panek. Znienacka przypomniało mi się to stare porzekadło i aż sprawdziłam, czy to aby nie jedynie mój wymysł.Otóż nie ; jak nieraz, powtarzam to, co sama już nie wiem, gdzie i kiedy wyczytałam.
Fajnie jest zabrać się z rana za swoje zaplanowane zajęcia i mieć je szybko, sprawnie z głowy, toteż zabiorę się zaraz za niedzielny rosołek.

Wyżej wymienionej tradycji nie hołduję, bo zwariowałabym, gdyby mi przyszło co tydzień jeść to samo. Jest tyle interesujących smaków, a ja miałabym w każdy poniedziałek wsuwać porosołową pomidorową? Nie mówiąc o tym, że absurdem jest dla mnie gotowanie zupy... z zupy. A po co to, skoro rosół sam w sobie jest pyszny i tylko się cieszyć, że można go zjeść i na drugi dzień, nie zawracając sobie głowy ponownym gotowaniem. Ale to moje upodobania i nikomu nie bronię mieć innych.

Tak czy owak, właśnie wczoraj poczułam, że rosół "za mną chodzi" i postanowiłam pomysł wcielić w czyn. Zastanawia mnie tylko, dlaczego mój zawsze wychodzi tak mało wyrazisty w smaku. Chciałabym uzyskać tak esencjonalny jak u mojej babci Stefci za moich dziecięcych lat. Wertuję różne przepisy i głupieję do reszty od różnorodności i sprzeczności kucharskich porad. W jednej z książek autorka ze zgorszeniem pisze, jak to sąsiadka dodaje do rosołu liść laurowy, w innym przepisie uważa się go za składnik nieodzowny... Ja chyba dzisiaj spróbuję i z liściem, i z zielem angielskim, chociaż według np. Margarytki, to zmienia prawdziwy rosołowy smak. Moja z kolei sąsiadka twierdzi, że jeśli kura czy kurczak nie pochodzi z prawdziwej wiejskiej zagrody, nie sposób uzyskać "tego" smaku bez kostki rosołowej. Ja natomiast w mojej kuchni unikam tego rodzaju przypraw jak ognia, bo po pierwsze niezdrowe, a po drugie - co to za satysfakcja dla kucharza, jeśli smaku potrawy nie zawdzięcza własnemu kunsztowi?

Ech, rosole, rosole! Poematy by o tobie pisać! 😆



A co do ranka - panka, odczuwam kłopoty z samodyscypliną. Obudziłam się wcześnie, wypiłam kawę i czuję przemożną chęć zaśnięcia ponownie, choć kawa podobno rozbudza. To zdarza mi się nagminnie, takie spadki energii, i węszę w tym jakieś psychologiczny mechanizm, który każe mi unikać wysiłku.
Nie dam się!

***


Hmmm... Olśniło mnie właśnie: a po co ten rosół, skoro syn oznajmił, że dziś wyjeżdża do miasta wojewódzkiego na dwa, a może i trzy dni, a ja w ciągu tygodnia dostaję obiady w szpitalu? Kto to będzie jadł?

Oj... Mrozić kurczaka, by czekał na bardziej dogodny czas (a na dzisiaj zaimprowizować coś z makaronu) czy jednak ugotować rosół i zamrozić nadwyżkę?
Wybieram to pierwsze i tak rozgrzeszona daję nura w pościel.


PS. He, he, he! Właśnie mi syn oznajmił, że zrezygnował z wyjazdu. Więc jednak rosół :)

Zaskoczenie

Nie mnie oceniać innych, nie mam do tego prawa. Ale trudno nie zareagować myślą czy emocją.

Zadzwoniła do mnie M.

M. dawno temu wyszła za mąż, ale było to pod presją rodziców, ciąży i "co ludzie powiedzą?". Podobno nawet wciąż lubi tego pana, jednak małżeństwo nie przetrwało, skończyło się rozwodem. Ponieważ jednak wspólna córeczka była mała, jej ojciec wciąż w rozjazdach z powodu pracy, a ona bez własnego mieszkania i stałego źródła utrzymania - mieszkali ze sobą wiele lat. Podziwiam (nie zazdroszcząc), bo ja bym nie zniosła takiej sytuacji, ale może dawało się tak funkcjonować, ponieważ on nieczęsto bywał w domu.

W końcu jednak M. poznała - całkowicie tego nie planując - J. Ponieważ jest kobietą śmiałą i lubiącą przejmować inicjatywę, to ona zaproponowała mu związek, na co on przystał, nie wierząc własnemu szczęściu.

J. to niepijący, od dwóch dekad niemal, alkoholik. Wytrzymuje w abstynencji, ale z życiem radzi sobie nie najlepiej. Jest słaby psychicznie, zakompleksiony i jak mawiała M. - frajersko dobry. Taki, co to byle komu da się oszukać i wykorzystać. M. była jego dobrocią zachwycona, ale ja sceptycznie słuchałam, jak to ona dobierała mu znajomych, przegoniła z jego życia tych nieodpowiednich, jak to ona "odchlewiła" jego zaniedbane mieszkanie itd. Ona była w tym związku "lokomotywą" i twierdziła, że to lubi, że to jej odpowiada. A jednak...

Otworzyli razem własną działalność, która zakończyła się fiaskiem z powodu jego nieodpowiedzialnych decyzji i postępowania. Wpędził ich oboje w długi i bezrobocie. Przez pewien czas byli pozbawieni środków do życia. Kilka razy kupiłam im wtedy żywność, pożyczyłam pieniądze. To na szczęście uczciwi ludzie, więc nie miałam z tego powodu kłopotów, pieniądze odzyskałam, a jedzenia nie wypominam.

Podziwiałam w tym wszystkim M. za odwagę i branie swojego losu we własne ręce. Była konsekwentna w swoim wyborze, wspierała J., choć postawiła granice i nie wzięła na siebie jego długów. Załatwiła mu pracę za granicą, troszczyła się o niego, wysyłając mu paczki żywnościowe.

A jednak... Niebawem w to samo miejsce wyjechała i ona, bo w Polsce udało jej się znaleźć pracę tylko na chwilę. Początki za granicą nie były łatwe, robota fizyczna i intensywna. Jednak jakoś się przystosowała, przyzwyczaiła, a niebawem zaczęły do mnie docierać strzępki informacji, że jest tam szczęśliwa, że sprawy przybrały jakiś korzystny obrót. Raz zobaczyłam na Facebooku jej zdjęcie z mężczyzną niepodobnym do J. Nie komentowałam tego i nie dociekałam, kto zacz. Znając skłonności M. do żartów i dwuznaczności (na Fb) uznałam, że może ot tak, sfotografowała się z jakimś kolegą.

Aż dziś odebrałam od niej telefon (właściwie połączenie głosowe przez komunikator) i - z zaskoczenia na chwilę oniemiałam.

M. nie jest już z J., o którym słyszałam od niej tyle ciepłych słów, w którym była tak zakochana. Zmęczyła ją wreszcie rola "lokomotywy" i nieodpowiedzialność J. Martwi się o niego, jednak zdecydowała się z nim rozstać. Wraca na chwilę do naszego miasta, a potem przeprowadza się do tego nowego pana, do innej miejscowości.

Jakoś mi przykro, gdy o tym myślę. Tyle było entuzjazmu, nadziei, wiary... Ale też, czy tak trudno było zauważyć te sławetne "czerwone flagi"? że ciężar spraw przyziemnych, a przecież nieuniknionych spoczywa tylko na niej, że to ona wszystko załatwia, ona przewodzi? Tak, wiem, ona to lubi i tego potrzebuje, a jednak... A jednak czegoś zabrakło. Dochodzi też obciążenie psychiczne, bo zafundowała J. cierpienie .

Mam refleksję chyba banalną: nie warto nikomu zazdrościć fajnego związku, miłości, czegokolwiek zresztą, bo nie znamy całej historii, nie wiemy, co jeszcze uszykował los nam i innym ludziom. To, że ktoś coś otrzymał, znalazł, nie oznacza wcale "z automatu", że to strzał w dziesiątkę. Do każdej historii należy odnieść się z dystansem i nie za bardzo wierzyć w cuda, że gdzie indziej jest cudownie, a tylko u nas kiepsko. A może to właśnie nasz los jest dla nas najlepszy?

Nie jestem w związku już ponad dziesięć lat, jeśli nie liczyć przelotnego - ośmielę się tak to nazwać - romansu z R. Bywało mi czasem trochę żal z tego powodu, zdarzało mi się pozazdrościć komuś miłych małżeńskich chwil, randek, wspólnych wypadów. Jednak czuję mocno: boję się w związek wejść zbyt impulsywnie, pochopnie. Nie chcę naobiecywać czegoś komuś, by się za niedługi czas wycofać. Nie chcę szybko! Chcę odpowiedzialnie, chociaż wiem, że nie zawsze można uchronić się przed błędami.

Nie twierdzę, że M. jest odpowiedzialności pozbawiona, nie potępiam też jej, ale  o s o b i ś c i e  zadziwiam się cudzą łatwością przechodzenia z jednej relacji w drugą, zamykania za sobą drzwi, otwierania innych, tak, jakby ta poprzednia historia się nie liczyła, niewiele znaczyła. A przecież wiem, że tak nie było.

Jestem poruszona, choć powstrzymuję się od wartościowania i oceny.

piątek, 20 czerwca 2025

Post "o niczym"

Nic specjalnego dzisiaj. Dzień słoneczny i piękny. Wpuściłam do domu kota, który wrócił z nocnego szlajania ; chwilę darł się jak opętany, a teraz pewnie śpi na swoim ulubionym krześle z poduszką. Jeść dostał, ale wzgardził, więc kazałam mu pocałować się w ogon.

Kawa wypita, teraz czytam sobie i piszę w łóżku.

Wczorajszy dzień miałam "kryzysowy", w kiepskim samopoczuciu: dopadło mnie przeziębienie od spania w przeciągu. Okna w mieszkaniu mam na przestrzał i ostatnio zostawiałam na noc uchylone lufciki. Jak się okazuje, nie był to dobry pomysł, a przecież byłam solidnie przykryta kołdrą, nie było mi zimno. Może to dlatego, że we śnie zawsze oddycham przez usta? Nie miałam pod ręką żadnych domowych środków, ale znalazłam tabletki "Gripex", więc zaaplikowałam sobie jedną na noc.
Dziś już czuję się lepiej, to była ewidentna kulminacja, po której organizm wraca do normy.

D. wydaje dzisiaj córkę za mąż. Wpadnę pod kościół złożyć dziewczynie życzenia. Mieszkam bardzo blisko tej świątyni.
Z D. zawieszenie broni. Nagadałyśmy (przez Messenger, a więc pisemnie) sobie ostro "z okazji" mojego pobytu w szpitalu, jednak przypadkowe spotkanie na ulicy ustawiło wszystko we właściwych proporcjach. Mocno się do niej już nie garnę, zbytnio się różnimy, ale i boczyć się na siebie nie warto.

Oprócz tego mam do załatwienia drobną sprawę na prośbę Mateusza, więc podskoczę do miasta na rowerze.

A propos wesel i ślubów - ożenił się najmłodszy brat mojego byłego męża. Syn został zaproszony, mnie pominięto, czego absolutnie nie mam za złe. I tak nie nadaję się teraz na długie imprezy, jestem za słaba.
Jestem tak roztargniona, że dopiero przyjaciółka swoim pytaniem uprzytomniła mi, że wypadałoby wręczyć młodym jakiś prezent lub datek w kopercie. Trudno, może jakoś im to zrekompensuję później.

Mój potomek mnie rozbawia, ale też imponuje mi posiadaniem mocnego własnego zdania. Otóż stwierdził, że na weselu okropnie się wynudził, ale nie chciał odmawiać rodzinie. Wrócił trzeźwiusieńki, wypił "tyle, ile trzeba" - nawet mi dokładnie wyliczył. Mam spokojne dziecko, wolne od "syndromu psa spuszczonego z łańcucha". Pierwsze, sporadyczne eksperymenty z alkoholem już za nim i na szczęście nie był nimi zachwycony. Misiek jak czegoś nie chce, to nie chce - koniec, kropka. Czasami ten jego upór bywał dla mnie, matki, wyzwaniem.

Ślub był - z tego, co opowiadał syn - ładny i niesztampowy, w plenerze oraz, jak wnioskuję, raczej świecki. Zaskoczyło mnie to ostatnie, bo moi teściowie to ludzie tradycyjnie wierzący.

środa, 18 czerwca 2025

Wypoczywam!

Dopiero trzy dni jestem na oddziale dziennym, a już czuję inną jakość życia. Wypoczywam!
Do domu wracam o czternastej, w szpitalu przebywam od ósmej. Dostajemy tam śniadanie oraz obiad (jest nas około dwunastu pacjentów), natomiast w domu moje dziecko zadeklarowało się samodzielnie troszczyć o własne wyżywienie, przynajmniej przez ostatnie trzy dni. Zamiast główkować na zawiłościami przepisów katalogowania książek rozmawiam na terapii grupowej, na społeczności, obywam zajęcia ruchowe i relaksacyjne. Atmosfera panuje przyjazna i pogodna pomimo że niektórzy z nas mają wręcz dramatyczne problemy.
Gdy wracam do domu po takim dniu, wreszcie cokolwiek chce mi się jeszcze działać. Małymi kroczkami porządkuję bardzo zaniedbane przez złe samopoczucie mieszkanie i wreszcie widzę jakieś efekty. Znajduję czas dla siebie.
Nie mogę się doczekać indywidualnych rozmów terapeutycznych, które także ujęte są w programie. Mam wiele pytań odnośnie poprawy funkcjonowania na co dzień, radzenia sobie z nastrojami i "współpracowania" z chorobą.

Czuję ogromną ulgę. Jeszcze długo pobędę na tym odziale, już się jednak obawiam, jak zniosę powrót do pracy.

niedziela, 15 czerwca 2025

Zapiski w środku nocy

Znowu zmęczenie.

Do południa snułam się w piżamie i wylegiwałam w łóżku. Obejrzałam ciekawiący mnie materiał w internecie, coś tam poczytałam. Wreszcie stwierdziłam, że czas przerwać ten marazm. Wybrałam się na rowerową przejażdżkę, po drodze wpadając do baru na małe co nieco, bo w domu nie chciało mi się gotować (syn u swojej lubej, więc mogłam sobie na to pozwolić). Potem pojechałam na nowo powstałe w naszym mieście bulwary nad rzeką.
Bulwary całkiem przyjemne, choć żal mi zniszczonej na ich rzecz przyrody. Dużo spacerowiczów, dzieci na rowerach, rolkach i hulajnogach, miejsc do posiedzenia w cieniu drzew. Podobało mi się pomimo przyrodolubnych obiekcji.

Przejażdżka nie była daleka, a jednak dała w kość. Po powrocie do domu padłam jak zabita, wybudziłam się w środku nocy, a teraz boję się, że nie wstanę rano na czas, bo dziś pierwszy dzień terapii na oddziale dziennym.

Bolą mnie nadgarstki od kierowania rowerem i ogólnie czuje się źle. Bardzo psuje mi to nastrój.

No i gardło mnie boli, diabli wiedzą, dlaczego.

Czy już przez resztę życia będę taka do niczego? Mało atrakcyjne takie życie.

sobota, 14 czerwca 2025

W oczekiwaniu "przygody"

Od poniedziałku zaczynam nową przygodę. Otóż zakwalifikowano mnie na oddział dzienny... szpitala psychiatrycznego.

Nie boję się o tym pisać i nie wstydzę, choć przyznam, że czuję się nieco tym faktem speszona. Decyduję się jednak mówić o tym otwarcie, bo siebie nie muszę oszukiwać a inni - niech widzą, że psychiatra to lekarz jak każdy i każdy z nas może trafić do tego obciążonego wciąż jeszcze sporym tabu specjalisty. Nikt z nas nie wie, co czeka go w życiu, kiedy i jakich nabawi się kłopotów ze zdrowiem. Pewnej mojej koleżance, pedagożce, wykładowca na uczelni powiedział, że po trochu wszyscy jesteśmy psychopatami. Granice bywają cienkie, a różnice między ludźmi fascynujące i ogromne.

To skierowanie na oddział jest dla mnie zaskakującą, ale cenną - i celną! - lekcją o przyjmowaniu wsparcia, o opiekowaniu się sobą oraz o pozwalaniu sobie na to. Dawniej za wszelką (no... prawie) cenę chciałam być dzielna i samodzielna, nie rozczulająca się nad sobą. Paradoksalnie, robiłam dokładnie to, czego chciałam uniknąć: marudziłam, narzekałam i kapitulowałam wobec trudności, uciekałam przed nimi. Tak! Właśnie gdy o tym piszę, wpadło mi do głowy: im bardziej czegoś unikamy, tym bardziej to nas uwiera. Naprawdę!

W pracy wiedzą, zdecydowałam się nie stawiać "załogi" przed faktem dokonanym, bo moja nieobecność będzie długa, a moje zajęcie, choć mało efektowne, mało atrakcyjne jest bardzo ważne i potrzebne. Nie wszystkim się "chwaliłam", ale dwie poinformowane koleżanki odniosły się do mojego leczenia bardzo przychylnie i aprobująco.

Dziś załoga bawi się na wycieczce. Ja zrezygnowałam. Bywam teraz zmęczona i rozdrażniona z byle powodu, zwłaszcza wśród wielu bodźców, dźwięków, rozmów, za którymi nie nadążam z moim niedosłuchem. Chcę sobie oszczędzić tego stresu. Za to podaruję sobie może dzisiaj przejażdżkę na rowerze.

Na wczorajszej kontroli u neurochirurga, lekarz powiedział mi, że mogę już bez większych ograniczeń być fizyczne aktywna. Chociaż więc boję się trochę wysiłku, tęsknię za wielką przyjemnością, jaką daje mi przemieszczanie się na dwóch kółkach. Pytanie tylko, na co mam większą chęć: na rower, uładzenie domu czy nicnierobienie?

Z tym między innymi problemem zgłosiłam się do psychiatry: czuję brak energii, ociężałość, chęć ciągłego leniuchowania na kanapie. Z drugiej strony - z aktywności wynikają różne i liczne dobrodziejstwa. Co wybiorę? Ano, zobaczy się. Obiecałam sobie nie katować się presją, dać sobie czas na poprawę nastroju i podniesienie energii - nadzieję na to wiążę z terapią, choć przypuszczam, że najwięcej zależy ode mnie samej.

Neurochirurg rozśmieszył mnie wczoraj, bo nie pamiętał, że osobiście mnie operował. Dopiero po chwili stwierdził, chyba z niezłym zaskoczeniem, że w szpitalu byłam zupełnie inną osobą. Pogratulował mi "radykalnej poprawy", a w opisie badania stwierdził: "chora sprawna, samodzielna, logiczna". Przed operacją, jak się wyraził, nie wiedziałam o bożym świecie.

Podziękowałam mu na koniec jednym słowem, ale szczerze i gorąco.

niedziela, 8 czerwca 2025

Nie jestem leniem ani hipochondrykiem

Obserwuję siebie: czy to moje narzekanie na złe samopoczucie to wymysł, czy też naprawdę jest coś na rzeczy. No i - zdecydowanie jest.

Podreptałam dzisiaj w kuchni, przygotowując obiad i sprzątając po gotowaniu. W tym czasie odezwał się Mateusz, że trzeba przygotować jego mieszkanie na przybycie kolejnych gości. Spacer na jego ulicę to jakieś dwadzieścia minut żwawego marszu w jedną stronę. Co do pracy, nie było dziś wiele do zrobienia, ostatni lokatorzy nie nabałaganili, ale jednak zmiana pościeli i pobieżne porządki zajęły trzy kwadranse.
Pod wieczór czułam już zmęczenie, więc zrezygnowałam z planowanego pieczenia ciasta, które miało umilić nam niedzielę. Wlazłam pod koc i obejrzałam kolejny odcinek nienowego już serialu "Dom", który od dawna obiecywałam sobie wreszcie poznać, bo podobno kultowy. Na marginesie - w rzeczy samej ogląda się świetnie, jest to mądry, nie pozbawiony ani dramatyzmu, ani dowcipu film.

Kondycję natomiast zdecydowanie mam osłabioną. To nie lenistwo. Przyjrzałam się dzisiejszemu dniu - cały był wypełniony jakimiś aktywnościami, chociaż niektóre z nich były "siedzące". Realizowałam zainteresowania, a mam ich więcej niż bieganie po domu ze ścierką i tkwienie w garach.

piątek, 6 czerwca 2025

Decyzja

Miewałam w życiu epizody, gdy było mi ciężko, trudno, gdy nie chciało się żyć. Tak już czasami miewam - nie wiem, czy z powodu neurologicznej choroby, bądź co bądź urazu mózgu, czy też z powodu niefortunnych cech charakteru. Szukałam pomocy u lekarzy, ale na ogół (nie zawsze) wyniki podstawowych badań okazywały się w porządku, więc odpuszczałam sprawę, uznając, że trzeba po prostu brać się w garść albo czekać na lepsze dni.

Wreszcie za którymś razem postanowiłam wybrać się do psychiatry. Lekarka niewiele ze mną gadała, za to przepisała jakieś środki, których nazwy już nie pamiętam. Rzeczywiście miałam wrażenie, że pomagają, ale stało się to z dnia na dzień, a podobno takie leki potrzebują czasu, by dały efekty. Uznałam zatem, że to sugestia i poprzestałam na jednym przepisanym mi opakowaniu. Stwierdziłam, że skoro sugestia, to mogę sama popracować nad sobą. Na jakiś czas pomogło, długo się trzymałam. Bardzo mi też pomagała i pomaga wiedza nabyta od publikujących terapeutów, nauczycieli duchowych jak Katarzyna Miller, Ewa Woydyłło czy Pati Garg. Jednak i to nie zawsze wystarcza.

Aż wreszcie po marcowej operacji wszystko we mnie "siadło". Zniechęcenie, rozkojarzenie, brak energii...

Zdesperowana znowu udałam się do psychiatry...

Było mi wszystko jedno, jakie nazwisko, kobieta czy mężczyzna, byle przyjął, byle coś zaradził, bo ta chwila desperacji zdarzyła się, gdy płakałam w mieszkaniu Mateusza, że nie nadążam, że mi ciężko.

Wizyta odbyła się w poniedziałek czy wtorek, nie pamiętam już. Pani doktor, była rzeczowa, ale ciepła, życzliwa. Na koniec - zupełnie mnie zaskoczyła. Sądziłam że znowu dostanę jakieś tabletki, a tymczasem zaproponowano mi... oddział dzienny w naszym szpitalu psychiatrycznym.
Nie jest to typowa hospitalizacja. Dostaje się zwolnienie lekarskie z pracy i codziennie dochodzi się na oddział niczym na zajęcia. Odbywa się tam psychoterapia, terapia zajęciowa, indywidualna i grupowa, itp.

Nie spodziewałam się tak zaawansowanej pomocy. Czyżbym była tak poważnym i wymagającym przypadkiem? Przyznaję, że na moment zaniemówiłam. Mimo to wyraziłam zgodę, bo mam dość już takiego nędznego funkcjonowania i siebie w takiej rozsypce. Chcę wytchnienia i pomocy.

W najbliższy poniedziałek wizyta tzw. kwalifikująca - nie jest więc jeszcze pewne, że zostanę na oddział przyjęta, ale nie zamierzam się opierać ani wstydzić się "takiego" leczenia. Przestałam się po tych marcowych perypetiach, po powrocie prawie z zaświatów, patyczkować, wahać i przejmować, co ludzie powiedzą.
Ci ostatni oczywiście nie muszą wiedzieć wszystkiego, ale już nie chcę przepraszać, że żyję i za to, jak żyję.

Trudności, których mi życie nie szczędziło, nauczyły mnie jednego: lepiej problemy rozwiązywać niż nieustannie na nowo przeżywać, a w razie potrzeby nie należy się wahać przed sięgnięciem po pomoc - byle mądrze, nie od byle kogo.

Na ten oddział chodziła Mama w depresji po śmierci mojego Ojca. Chwaliła to leczenie, mówiła że bardzo jej pomaga i odwiedzała oddział  jeszcze długo potem. Również z tego powodu nie boję się tej terapii.






poniedziałek, 2 czerwca 2025

Spaaać!

Bolą mnie nogi. Od pewnego czasu nawiedza mnie ta dolegliwosć i oczywiście jest to prezent od "męża" - Sjogrena. W spadku po Mamie odziedziczyłam żylaki, a Sjogren atakuje tkankę łączną, co owocuje skłonnością do zapaleń naczyń. No i pięćdziesiątka blisko, więc chyba nogi już mają prawo boleć. Jednak, jak wiadomo, irytuje mnie to. Moje rówieśnice jakoś tak się nie uskarżają poza kilkoma wyjątkami...
Ba! A kto powiedział, że nie mogę być jednym z nich? A mnie się ciągle wydaje, że jestem młodsza niż jestem, że nie pora jeszcze na dolegliwości kojarzące się ze starszymi ludźmi.

Chyba po to jest to wszystko, by mnie przygotować na odejście w przyszłości z ulgą z tego świata. Piszę to bez ironii.

Dziś już jestem śpiąca i zmęczona, bo wstałam bardzo rano, a po pracy poszłam jeszcze do Mateusza. Wpływa też na mnie zwariowana pogoda. Gdy będę mniej śpiąca, a nogi będą dawać się we znaki, wypróbuję zalecane przez różne poradniki chłodne kąpiele stóp. A nuż pomogą i przywrócą mi chęć do aktywności.

niedziela, 1 czerwca 2025

Codziennostki

Już nudna jestem: entuzjazm do życia umiarkowany. Zmęczenie i nieokreślony ból w ciele. Coś mniej-więcej jak nieraz przed grypą. Nic niby nie boli, a wszystko boli. Dobrze jest mi to znane, odkąd zespół Sjogrena postanowił mnie poślubić i nie opuścić do końca moich dni. Wciąż mam jednak wrażenie, że problemy spotęgowały się po operacji, choć ta wcale nie była "na" Sjogrena. Ewidentnie jednak osłabiła organizm.

Zmobilizowałam się wczoraj do spaceru z kijkami po najbliższej okolicy, a dziś urządziłam sobie przechadzkę na nasz Rynek - jakieś dwa kilometry w jedną stronę. Na Rynku odbywały się atrakcje dla dzieci z okazji ich święta. Ja też jestem dzieckiem swoich rodziców, więc uznałam, że święto i mnie dotyczy. Uczciłam deserem w kawiarence, a raczej na tarasie przed nią, w towarzystwie nieznajomej kobiety, z którą ucięłyśmy sobie pogawędkę. Pani miała na szyi czerwone korale, ale podobno bez związku z dzisiejszymi wyborami prezydenta.

W tym roku oddałam swój głos i ja, chociaż zwykle stronię mocno od polityki i jestem zdania - oraz stwierdzam fakt - że żadne wybory i żaden ich wynik nic w moim życiu nie zmieniają. Tym razem jednak mocno, choć czysto intuicyjnie poczułam, który z dwóch kandydatów jest mi bliższy, a który budzi moją niechęć. Wstąpiłam w ramach swojego spaceru do lokalu wyborczego.

Spacery jakoś spektakularnie nie poprawiły mojego samopoczucia, ale dały satysfakcję i szacunek do siebie, że jednak potrafię się przemóc. Do licha, trudno tylko siedzieć i kwękać!

Jutro do pracy i od nowa w kierat. A po pracy do Mateusza. Mateusz obiecał zadbać o to, by łatwiej mi było planować sobie czas i zajęcia w związku z doglądaniem jego mieszkania. To i dobrze, bo trochę szkoda byłoby zrezygnować z tych paru groszy.

piątek, 30 maja 2025

Codziennostki

Dzisiaj tysiąc razy lepiej.
Słoneczko wyszło na spacer po niebie i rozdaje ciepło.
Z okazji odzyskania pieniędzy pożyczonych przez koleżankę i jutrzejszego Dnia Dziecka zaszalałam sobie w szmateksie - odrobinę nierozsądnie, ale przyjemnie, bo nakupiłam sobie szmatek, które spodobały mi się od pierwszego wejrzenia: dwie sukienki, jedną sportową bluzę za kilka złotych i zamaszystą długaśną spódnicę. Lubię tak zamaszyście i powłóczyście.

Prawdziwie nakarmił mnie i moją skołataną duszę wczorajszy Krąg mieszany kobiet i mężczyzn w mieście wojewódzkim. To moje stado, moje plemię, moje miejsce i przystań, na których spotkanie czekam co miesiąc. Tam wyrażam siebie w pełni i bez masek. Jestem bardzo ujęta gestem kolegi, który odwiózł mnie po spotkaniu pod sam dom, bo uciekł mi ostatni pociąg. Kolega mieszka w zupełnie innej stronie województwa i wcale nie bliziutko.

Nawet jeśli w codziennym moim otoczeniu brakuje trochę osób nadających ze mną na wspólnych falach (takich osobistych), wiem, że czeka na mnie zawsze Krąg. Dopiero się poznajemy, jesteśmy bardzo młodą grupą, ale energia i atmosfera jest cudowna, pełna akceptacji, zrozumienia, ciepła.

W pracy integracja przychodzi mi trudniej. Współegzystuję życzliwie, ale jednak z boku. Nie tylko z powodu mojego charakteru, faktu, że jestem na innym etapie życia niż młodsze koleżanki, i różnicy zainteresowań. Moja niepełnosprawność nie ułatwia mi tzw. nadążania i uczestniczenia w grupowych rozmowach. Gdy zbiera się więcej osób, słyszę więcej rozmów, orientowanie się w tym sporo mnie kosztuje wysiłku.

W związku z tym, choć w naszej gromadce bywa wesoło i koleżeńsko jak dziś, waham się nad udziałem w organizowanej niebawem wycieczce pracowników (wielkie nieba! trzeci raz w ciągu mojego ćwierćwiecznego życia zawodowego!). Obawiam się fizycznego zmęczenia, bo wciąż jeszcze czuję osłabienie po operacji. Obawiam się, że wszyscy naraz będą rozmawiać, żartować, a ja będę pośród tego jak na tureckim kazaniu. Bardzo przykre i frustrujące jest poczucie osamotnienia w grupie, a dopada mnie w takich momentach. Jeszcze się zastanowię nad tym wyjazdem.

Rozmówiłam się także z Mateuszem. Ostatnim razem narzuciłam sobie zbyt ambitny "program działania", bo jednego dnia byłam i w stałej pracy, i w kinie, i jeszcze u niego. To było za dużo i psychicznie i fizycznie. Organizm wyraźnie mi to uświadomił. Napisałam do niego SMS, że bez problemu pomogę mu, jeśli będę mogła pracować spokojnie i bez pośpiechu, ale pod presją czasu, jak ostatnio, jest mi trudno. Mateusz jest, zdaje się, otwarty na porozumienie.

A teraz mam dylemat: przespać się czy uładzić nieco rozgardiasz w domu? Korci to pierwsze, ale irytuje brak komfortu, jaki daje ład w otoczeniu. Jednak chyba odpoczynek jest moją potrzebą numer jeden.

czwartek, 29 maja 2025

Jest ciężko

 Kiepsko.

Zrezygnowałam z pracy u Mateusza, bo nie daję rady funkcjonować w pośpiechu i wielozadaniowości, której czasami ta praca wymaga. Bardzo łatwo wpadam w rozkojarzenie, podminowanie, niepokój.

Dam sobie tyle czasu, ile potrzeba, na dojście do siebie, uspokojenie wciąż rozdygotanych nerwów. Potrzebuję uporządkowanego, spokojnego życia.

Płakałam dzisiaj, bo znowu coś zgubiłam.

Wieczorem jadę na spotkanie w naszym Kręgu. Po spokój, akceptację, ukojenie. Tak ludziom powiem - że właśnie po to dziś do nich przyszłam.

Najbardziej się martwię, że może ten stan nie minie.

Dwa miesiące minęły od operacji, a ja wciąż w kiepskiej formie.

Zrezygnowałam dziś z roweru, wybierając się do Mateusza, bo odnoszę wrażenie, że bardziej po jeździe. odczuwam obce ciało w brzuchu.

wtorek, 27 maja 2025

Dodupizm

Nic ciekawego dzisiaj nie napiszę.
Złe samopoczucie trwa, a w konsekwencji - kiepski nastrój.
Mobilizuję się, gdy już naprawdę muszę albo bardzo mi na tym zależy, tak jak na przykład dziś wsiadłam na rower i pojechałam doglądnąć Mateuszowego mieszkania. Gdy jednak nic nie muszę - skwapliwie z tego korzystam.

W pracy irytuje mnie wszystko i wszyscy, choć oczywiście staram się tego nie okazywać. Nie okazuję, ale w duchu reaguję niczym księżniczka na ziarnku grochu, sama sobie zdając sprawę, że przesadzam i za wiele biorę do siebie.

Ratuję się nadzieją, że to stan tymczasowy, przejściowy, bo jeśli ma tak pozostać... niewiele takie życie różni się od nieżycia i właściwie, choć trochę żal, trochę strach, mogłabym już sobie odejść. I tak nie mam sił korzystać z życia.