piątek, 11 kwietnia 2025

D. (znowu)

Tak mnie poruszyła ostatnio pewna rozmowa z D., tak mocno zniesmaczyła.
Nawet myślałam, czy oględnie nie opisać sytuacji, ale nie, nie zrobię tego. Nie chcę być wstrętną paplą.
Myślę jednak o tym wszystkim i stwierdzam, że żadna z bohaterek (oprócz D. sprawa dotyczy kogoś jeszcze) sytuacji, która przydarzyła się D. nie jest w stanie zdecydować i postąpić racjonalnie. Ale D. jednak ma większe możliwości.
D. jest zagubiona, ma rozklekotane nerwy, zupełnie nietrafnie odbiera i ocenia przez to różne sprawy. Nie wybierała sobie tej dysfunkcji. Może naprawdę podjęcie pewnych wyzwań, które osobiście uważam za elementarną przyzwoitość, przewyższa jej możliwości? Mam jednak poczucie i myśli, że pokazała paskudny egoizm, wygodnictwo i lenistwo.
Taaaak! Dobrze korzystać z czyjejś (niemałej!) hojności, ale nic w zamian nie dać w potrzebie, nie poratować w biedzie. Zamydlić oczy jakimś ochłapem, litować się, ale w gruncie rzeczy nic nie robić dla trudnej - to fakt - ale jednak nieobojętnej na jej los osoby.
Nie, D., tak się nie robi.
A ja byłam tak ujęta, wręcz zauroczona Twoją otwartością na ludzi, łatwością wchodzenia w kontakty, szerokim gronem znajomych. Taka mi się wydawałaś ciepła, miła i życzliwa. Stopniowo Cię poznawałam, zauważałam niedoskonałości, ale któż ich nie ma? Niechęć walczyła we mnie z próbami zrozumienia i tolerancji w imię dawnej sympatii, zażyłości. Jakże mi się inna jednak ukazałaś teraz.

środa, 9 kwietnia 2025

Codziennostki rekonwalescentki.

Męczę się jeszcze łatwo,muszę dużo odpoczywać, a tu jak na złość są sprawy, których nikt za mnie nie załatwi. Pieszo oczywiście, bo autobus i tak nie zatrzymuje się w dogodnym miejscu. Wróciłam dzisiaj skonana z miasta, w domu ciągle jakieś zaległości, które miałam nadzieję małymi kroczkami nadrobić na tym zwolnieniu.

Nie ma w naszym mieście poradni rehabilitacyjnej, ktoś, kto mnie poinformował inaczej, miał informacje sprzed pięciu co najmniej lat. Będę musiała pofatygować się do sąsiedniego miasta, ale pewnie będę już się czuła silniejsza, bo na swoją kolej u lekarzy teraz czeka się długo.
Jakaś jestem dzisiaj zniechęcona i mam wrażenie, że nawet leżenie mnie męczy.
Rana po operacji niby specjalnie nie dokucza, ale do komfortu też jeszcze sporo brakuje.
Boję się powrotu do pracy za dwa tygodnie: czy będę w stanie funkcjonować wystarczająco sprawnie?

No, cóż... na zapas nie ma co snuć scenariuszy.

Z D. nie chce mi się gadać, bo nic nowego nie usłyszę ani mądrego, a Aśka teraz tyra za granicą i pisze, że jest bardzo ciężko. W Polsce była bez środków do życia. I nikogo nie obchodzi, że jest po poważnej chorobie i zamiast harować, powinna się leczyć.

Ot, codzienność.

Jestem słaba, denerwuję się swoją słabością, chyba i nerwy mam słabe. Z byle powodu wpadam w taki nastrój jakbym dopiero co uniknęła kłów jakiegoś szablozębego tygrysa, który pożerał naszych jaskiniowych przodków.

Kryzys mnie dopadł.

Rozterki towarzyskie. Mimowolne oceny.

Łatwo osądzamy, oceniamy innych.

Że D. mnie zirytowała, jest po prostu faktem. Że postępuje tak czy siak, to również fakt. Wszystko, co z tego wynika, to fakt. Ale przyczyny? Tych często nie znamy.

Wiele razy pisałam, czym się interesuję, zwłaszcza do kilku ostatnich lat. Wpadłam na trop swoich kłopotów i widzę wyraźnie, że są nie tylko moim udziałem.

Życie D. znam nieco z bezpośredniej relacji i wiem, że są powody, z których funkcjonuje ona tak, a nie inaczej. Życie jej nie głaskało, za to może zbytnio głaskali niektórzy bliscy. A zagłaskać - jak wiadomo - można na śmierć, wyrządzając niezamierzoną krzywdę. Gdy nie mamy wystarczającej świadomości, nieświadome nami rządzi.

Czytałam kiedyś - bo z racji wykonywanej pracy mnóstwo nieszukanych książek przechodzi przez moje ręce - o największych przestępcach PRL. Opisywano historię zbrodniarza, mordercy, po którego śmierci sekcja wykazała ogromny guz mózgu. Guz wpływał na poziom agresji, sposób funkcjonowania.

Czy mamy prawo oceniać?

Nie - ale czy można tego uniknąć?
D. zaprezentowała ostatnio negatywną dla mnie postawę moralną. Nie potrafię w imię nieoceniania traktować ją tak samo jak dawniej, gdy pewnych niepochlebnych dla niej rzeczy nie widziałam i nie wiedziałam.
Nie zdobyłam się na otwarte powiedzenie, co o tym myślę, szkoda było mi kopać leżącego, ale niesmak pozostał.
Spędzam teraz dużo czasu w domu sama albo tylko z synem. Nieraz mam ochotę chwycić telefon, aby jak dawniej pogawędzić z D., a za chwilę przychodzi niechęć: nie, nie do niej!

Szkoda, choć na tej osobie (na szczęście) świat się nie kończy.

wtorek, 8 kwietnia 2025

Rekonwalescencyjne codziennostki

Pół dnia tkwiłam dzisiaj w poczekalni do poradni chirurgicznej.
Telefonowałam wczoraj do miasta wojewódzkiego, bo tam byłam operowana, by spytać, jak to z tymi szwami, gdyż karta wypisu nie informowała o tym. Okazało się, że nie muszę jechać do R., ale w moim mieście lekarz rodzinny może mi wystawić odpowiednie skierowanie. Więc najpierw był spacerek do przychodni (hurra! mam dosyć daleko, a jednak dałam radę dojść o własnych siłach - czyli sił przybywa), a potem przejażdżka taksówką do szpitala, na terenie którego znajduje się poradnia.

Dlaczego taksówką? Bo na przystanku autobusowym spotkałam dawno niewidzianą znajomą, uroczą starszą panią. Rozgadałyśmy się tak, że autobus przejechał nam koło nosa :) Wobec tego zmuszone byłyśmy wziąć taksówkę, koszty dzieląc na pół. Ubaw miałam po pachy, bo pani J. bardzo dowcipnie konwersowała z taksówkarzem.

Potem kilka godzin przesiedziałam pod gabinetem, bo kolejka w rejestracji jest długa, a moje skierowanie było pilne. Musiałam spytać pana doktora, czy mnie przyjmie, ten powiedział, że już dzisiaj nie da rady, bo niebawem kończy dyżur, ale za chwilę przychodzi następny lekarz. Ten następny zgodził się mnie przyjąć, ale dopiero gdy obsłuży zarejestrowanych pacjentów. Naczekałam się i zmęczyłam tym czekaniem. Ale rana podobno pięknie się wygoiła, szwy zostały usunięte, a ja mam zakaz dźwigania co najmniej na dwa miesiące.

Mam odpoczywać i zdrowieć, a tymczasem wciąż jakieś konieczności - a to wyjście w jakiejś sprawie, a to poranna pobudka na zastrzyk.
Jutro "ogarniam" skierowanie do poradni rehabilitacyjnej. Ciekawa jestem jak ma wyglądać rehabilitacja po takiej operacji i w takiej chorobie jak moja.
Pewnie sobie z pół roku na tę rehabilitację poczekam.

poniedziałek, 7 kwietnia 2025

Zniżka

Dzień zniżkowy dzisiaj. Już rano czułam, że bardzo nie chce mi się wstawać, chociaż wypoczęta teraz, na zwolnieniu lekarskim nie miałam z tym problemu. Nikt mi oczywiście pospać nie zabroni, ale trzeba było wstać na zastrzyk przeciwzakrzepowy, który co dzień aplikuje mi pielęgniarka środowiskowa przychodząca do mojego domu. A potem już nie zasnęłam, ale cały dzień tak się niemrawo snuję, polegując od czasu do czasu w łóżku.
Pogoda wstrętna i to zapewne główna przyczyna mojej "zniżki". Wiatr, chłód, śnieg, chmury.

Po wczorajszej rozmowie z D. jestem na nią zła. Nie chcę tu odsłaniać cudzych prywatnych spraw, ale ta prawie dziesięć lat ode mnie starsza kobieta robi takie głupstwa, tak fatalnie zarządza swoim życiem, tak nieprzemyślane i chwiejne decyzje podejmuje i tak naiwnie ufa obcym ludziom - a potem płacze, że jej się krzywda dzieje. Serio niepokoję się o jej zdrowie psychiczne i intelektualne.
Wiem już, skąd tak męczące mnie jeszcze niedawno mieszane uczucia do niej, jestem już pewna, że mam do nich podstawy. Zdecydowanie ta znajomość przestała mnie karmić, a wręcz ciągnie w dół, bo irytuje, zmusza do gryzienia się w język, który aż świerzbi. Czuję się w tej relacji, jakbym musiała prowadzić za rękę małe, głupiutkie dziecko. Jest mi z tym niezręcznie, czuję się też obarczana, zapewne nieświadomie odpowiedzialnością, bo ona słucha wszystkich dookoła, tylko nie siebie, byle kto może ją zmanipulować.

D. pogubiła się w życiu. Współczułam jej długo, a teraz widzę, jak wiele kłopotów ma na własne życzenie.

I tyle, więcej powiedzieć nie mogę.

Mam niemiłe poczucie, że dzień przeciekł mi dzisiaj przez palce. Aczkolwiek sama ze sobą na ten temat polemizuję, bo coś tam jednak w swoich sprawach zdziałałam.

A do licha! Czy ja zawsze muszę działać?

niedziela, 6 kwietnia 2025

Moja prywatna świątynia

Czas na wiosnę - i wiosenny wystrój bloga.

To zdjęcie z nagłówka jest kwintesencją tego, co kocham najbardziej i co mi w duszy gra.
Kocham wolność, przestrzeń, swobodę. Kocham naturę i soczyste barwy. Kocham słońce i powietrze. Potrzebuję optymizmu i ożywczej energii. Tego pragnę: nie konwenansów, formalności, lecz autentyczności. Wiatru we włosach!

Dwa lata temu brałam po raz pierwszy udział w Roku Przebudzenia i tam właśnie padła propozycja, by stworzyć jakiś zakątek - świątynię swojej kobiecości i podzielić się zdjęciem tejże w facebookowej grupie.

Myślałam nad bukietem, uroczym obrusem, przytulnym domowym zakątkiem - aż wreszcie przyszło do mnie to:


Macie już swoje świątynie?

Pati obudziła we mnie refleksje:

Nie wiedziałam, że tak bardzo jestem kobieca.
Inaczej rozumiałam kobiecość, a dokładniej - chyba jej nie rozumiałam, nie do końca czułam, co oprócz biologii miałoby czynić ze mnie kobietę: wrażliwość? sympatia do sukienek i szali? Zwłaszcza postrzeganie kobiecości przez pryzmat tego, co zewnętrzne, wydawało mi się płytkie i budziło sprzeciw.
Taka kobiecość, o której mówi Pati, jest mi bardzo bliska.
Do takiej kobiecośći zachęca "Przędza" Natalii de Barbarro. Zawsze czułam się tkaczką, dlatego tak bardzo mi ta książka przypadła do gustu.
Zawsze byłam w konflikcie z Mamą, która funkcjonowała bardziej w męskiej energii - działania, szybkości, efektywności (chociaż miała też gust i zamiłowanie do piękna, świetnie się ubierała, przepięknie urządziła sobie mieszkanie, kochała dobrą muzykę). Rozpoznaję, że ten konflikt to źródło dokuczających mi tak bardzo napięć i zmęczenia.
Zatem swojej wewnętrznej Kobiecie mówię wielkie TAK, witam ją z radością - to jest takie moje!

A świątynia?
Po wielu latach na walizkach staram się urządzać we własnym mieszkaniu - i pragnę... by ono całe było moją świątynią. Nie kobiety, nie bibliotekarki, nie Polki, nie osoby o określonych religijnych poglądach na przykład. Chcę, żeby to był DOM MARTY.
A ponieważ ciężko się wyzbyć nomadowych nawyków (wszystko na tymczasem, wieczna prowizorka) - średnio mi wychodzi urządzanie tych wszystkich kącików. Ot, zaznaczam terytorium: tu anioł na ścianie, tu obrus w ulubionych kolorach... Lubię ładne, pogodne, radosne rzeczy, tchnące ciepłem - takie kobiece właśnie. Kobiece tak, jak mówi Pati i jak lubię sama.

Ale, Kochane, taką mam, myśl, gdy się zastanawiam nad zdjęciem:
Moja świątynią jest niebo nad głową, słońce, wiatr we włosach.
Więc proszę, oto moja świątynia.
Marty - człowieka, osoby, kobiety.
Ale zawsze i przede wszystkim po prostu MartyWszystkie reakc

Powrót... prawie z zaświatów.

Jak wiadomo, trudno napisać to samo po raz kolejny z równą pasją jak pierwszy raz.
Wklejam więc swoje na gorąco spisane wrażenia skopiowane z grupy Roku Przebudzenia, gdzie podzieliłam się nimi na świeżo, kipiąca jeszcze emocjami po mocnych przeżyciach.

Voila.

Dziewczyny! Przeżyłam coś wielkiego, mocnego i egzystencjalnego. Coś jakby jeden z aktów przebudzenia.
Niektóre z Was może pamiętają, że często poruszałam temat zmęczenia, lęku przed śmiercią, który od dziecka był obecny w moich myślach i emocjach
30 lat temu przeżyłam operację ratującą życie. W marcu - właśnie w "naszym"* marcu! - odezwały się komplikacje po tamtej operacji.
Wczoraj wróciłam do domu z kliniki neurochirurgicznej.
Nie chcę się rozwlekać, ale byłam w momencie, gdy obecne na ziemi było jedynie moje ciało. Ze mną nie było kontaktu - istna roślina. Moje siostry walczyły o mnie, błagały lekarza o przyspieszenie operacji... W końcu się odbyła. Pomogła. Uratowała. Wracam do siebie tak szybko, że aż dziw bierze, choć oczywiście wciąż jestem osłabiona.
Kipię emocjami. Doznanym lękiem przed śmiercią, zachwytem i niebywałym poczuciem, że dla tak wielu ludzi jestem ważna, nieobojętna. Te łzy w oczach odwiedzającej mnie koleżanki...
Stres był potężny, nie sypiam po nocach pomimo osłabienia, ale daję sobie do tego prawo, daję sobie czas na dojście do siebie, pamiętam o łagodności i autoempatii.
"Zalatwiłam" sobie przy tej neurochirurgicznej okazji sprawę lęku przed śmiercią.
Nie miałam wpływu na nic! I wiecie, jakoś to... przeszłam. To się po prostu wydarzyło i ... paradoksalnie, nie było tak straszne.
Mocniej czuję, to co właściwie od dawna przeczuwałam i twierdziłam: życie mnie prowadzi.... Ktoś większy od nas, jakaś Moc, Bóg... (niepotrzebne skreślić), wie, co robi, zna sens tego wszystkiego, co od zarania dziejów zaprząta umysły filozofów. Nie czuję, że wszystko potrzebuję rozumieć i wiedzieć. Potrzebuję ufać.
Może trzeciego dnia po operacji poczułam przebodźcowanie, potrzebę spokoju. Poszłam w kąt szpitalnego hallu i siedziałam tam sama chyba z godzinę. Moja wewnętrzna dziewczynka płakała i zwierzała się ze swego strachu, zagubienia, lęku o własne dziecko. Wysłuchałam ją, pozwolilam mówić.... Po prostu byłam i pozwoliłam przebyć cały ten ocean emocji. Powooooli "puściło" napięcie. Jeszcze puszcza, widzę, że to potrwa może nawet kilka tygodni. I mam w sobie akceptację, przyzwolenie na to.
Przepraszam za chaotyczność i niestaranność tej wypowiedzi. Piszę ogromnie na gorąco.
Co się we mnie zmieniło? Czuję niezbywalne prawo do obecności i bycia sobą, Już mnie niewiele obchodzi, czy komuś się spodoba to, co mam do powiedzenia. Po prostu obchodzi mnie to, co chcę powiedzieć, czym się podzielić. Wolno mi tu być, oddychać pełną piersią i nie skradać się przez życie na palcach,
Mój lęk przed śmiercią nie zniknął, ale zmalał, stał się do objęcia i zaakceptowania. Wiem, że będzie tak, jak ma być. Wiem, że w tym wszystkim jest sens.
Czuję potężną wdzięczność za to doświadczenie.
I zwyczajnie po ludzku za to, że wróciłam i mogę nadal być z moim synem - tegorocznym maturzystą. Oj nie brakowało chłopakowi emocji! Matura na głowie,a matka nieprzytomna w szpitalu...
Współczuję mu i podziwiam go. I tak szalenie kocham. Daję mu ciepło.
...Jakże to rezonuje z naszą ostatnią sesją wsparcia**.
A lekarz, który mnie operował - cudowny człowiek. Zapracowany, nie było czasu się rozgadywać, a ciepło od niego biło.
Przeżyłam coś absolutnie niesamowitego, wielkiego, pięknego.



* Marzec w Roku Przebudzenia poświęcony jest bezwarunkowej miłości do samych siebie.
** Sesja wsparcia była o tym, jak wspierać samą siebie, koić układ nerwowy, dawać sobie prawo do wszystkich swoich emocji i widzieć je. Ufać, że - jak mawia często Pati - życie mnie, kocha, prowadzi i wspiera.

poniedziałek, 10 marca 2025

Tryb zamrożenia alias bezruchu, alias zamarcia.

Pisałam nieraz o swoich poszukiwaniach, drążeniach, zainteresowaniach. Pisałam o Pati Garg i Sylwii Kocoń.

Sylwia naprowadziła mnie na trop i źródło większości, jeśli nie wszystkich moich kłopotów.

Nie wiem, czy miałam więcej traum w życiu niż inni (niekoniecznie przecież) czy też po prostu miałam w sobie dużą wrażliwość. Zresztą według Sylwii i podobnych ekspertów traumę mogą powodować nawet z pozoru mało znaczące, ale np. powtarzające się sytuacje.

Człowiek o straumatyzowanym systemie nerwowym czuje się zagrożony nawet wtedy, gdy faktyczne zagrożenie nie istnieje. Nauczył się być nieustannie czujny, a za tym idzie spęcie, nerwowość, brak zrelaksowania.
Zagrożony organizm ma swoje strategie obronne: walka, ucieczka lub tzw. zamrożenie, zamarcie w bezruchu. Te strategie mogą stać się życiową postawą, utrwalić się. Możemy utknąć w trybie przetrwania, gdzie wszędzie widzimy zagrożenie i reagujemy obronnie.

Najbardziej zainteresowało mnie zamrożenie, wydało mi się najbardziej "moje". Czytałam i słuchałam u Sylwii, że emocjonalnie zamrożony, zastygnięty w bezruchu człowiek to ten wiecznie zmęczony, prokrastynator itd. Wypisz, wymaluj - Marta z "Grubego Zeszytu".

Idąc tym tropem, czytałam, jak się "rozmrażać". Broń Boże bata nad własną głową - to przynosi skutek odwrotny do zamierzonego. Trzeba uszanować i zrozumieć swój brak energii, jego przyczyny i mechanizm. Działać trzeba małymi krokami i dużo uwagi poświęcać regeneracji, uzdrawianiu układu nerwowego. Istnieją różne proste techniki kojące nasze nerwy - oddychanie, medytacja. Nie do przecenienia jest ruch oraz kontakt z naturą, która zbawiennie na nas wpływa.
Już wiem chyba, dlaczego wciąż jestem tak głodna tej ostatniej - to nie tylko sentyment z dzieciństwa, sentyment osoby wychowanej wśród lasów i łąk.

Praca  działanie są potrzebne, a nieraz konieczne, ale nie należy oczekiwać od siebie oszałamiających rezultatów już, natychmiast. Trzeba uszanować swoje niedomagania i pracować małymi krokami. Nie rzucać się od razu na wielkie wyzwania, ale raczej wyznaczać sobie małe cele.
Próbowałam tak pracować i rezultaty okazywały się zaskakująco dobre. Wciąż jeszcze tylko mam tendencje do osiadania na laurach i całkowitego odpuszczania. Wierzę jednak, że małymi krokami, powoli i świadomie uda mi się zmienić schemat i nawyki.

Sylwia przyniosła mi ulgę: mój sposób funkcjonowania to nie lenistwo, jest uzasadniony, co oczywiście nie znaczy, by mu bezwolnie ulegać. Trzeba raczej współpracować.

Trzeba uwierzyć, że jeżeli pójdę na kilkuminutowy spacer zamiast katować się, że tak bardzo nie chce mi się czegoś robić, odzyskam energię i - wcześniej czy później - chęć do działania.
No, cóż... zamierzam to przetestować, choć pewnie nie obejdzie się bez oporów w mojej głowie.


Myślidła... pedagogiczne.

Dużo różnych myśli i myślideł - luźno powiązanych, a może i bez związku - pałęta się po głowie w bezsenną noc.

O wychowywaniu dzieci na przykład...
Wiem, nie wolno oceniać innych surowo, nie znając wszystkich realiów. A jednak odnoszę nieodparte wrażenie, że na większość problemów ze swoim potomstwem rodzice zapracowują sobie sami.

Znam dwie podobne do siebie historie, o których niewiele opowiem, ze względu na prywatność osób. W obu przypadkach zauważam powtarzające się wątki: rodzice nieumiejący się dogadać, mało uwagi poświęcający dzieciom, bo ich energia "idzie" na co innego. Nie wiem, jak w tym drugim przypadku, ale w jednym z nich - dom pełen krzyków, agresji, chaosu. Rodzice potrafiący się niemal za łby wziąć w kłótni o popsute sanki dziecka i to, kto miał je naprawić, zamiast konstruktywnie rozwiązać problem (w końcu sama to biedne dziecko wzięłam na sanki mojego syna). W drugim domu rodzice unikający odpowiedzialności, nieszukający tak naprawdę rozwiązania kłopotów z zaburzeniami psychicznymi dziecka... Miałam tego nie rozwijać, więc pas!

W obu przypadkach - dzieci krytykowane, poszturchiwane (nie tyle dosłownie, co werbalnie), pozostawione samym sobie poszukały akceptacji poza domem, tam gdzie było o nią najłatwiej. W szemranym środowisku, gdzie nie stroni się od alkoholu i środków zmieniających świadomość.

Rodzice obu nastolatków zareagowali dopiero gdy sprawa nabrzmiała. Może nie zawalczyli wystarczająco o dzieci, a może było to już zbyt trudne, bo ludzie zbliżający się do pełnoletności nie są już tak łatwi do prowadzenia. Można powiedzieć: zmarnowane dzieci.

Jedna matka odcięła się od syna, który stosował wobec niej przemoc i pasożytował, sam nie garnąc się do żadnej pracy. Druga trzyma w domu taką wegetującą z dnia na dzień roślinkę (nieźle toksyczną).

Szlag mnie trafia, gdy inni pouczają tę pierwszą, że nie powinna ustępować synowi, wpuszczać go do domu... No, dobrze, ale gdzie byli ci rodzice przez tyle lat dzieciństwa syna? Dlaczego nie zauważyli i nie zareagowali na pierwsze sygnały?

Brałam kiedyś udział w zjeździe pewnej fundacji, na którym nie brakowało dzieci niepełnosprawnych, z upośledzeniem umysłowym. Ile serca mieli dla nich rodzice, ile zaangażowania i ile odwagi, by patrząc prawdzie w oczy sięgać po wsparcie.
A tu? Bo co ludzie powiedzą, gdy się wyda, bo dziecko im wstyd przyniesie.
Do cholery, kochasz swoje dziecko czy raczej swoje kruche i niepewne ego?

Mam obawy, że może nie jestem dostatecznie sprawiedliwa. Mam skrupuły, by oceniać i staram się tego unikać. Widzę jednak to, co widzę i odnoszę wrażenie, że tu chodzi o coś więcej niż zwykłego pecha.

Sama supermatką nie jestem, popełniałam i popełniam błędy. Nie powiedziałabym jak znajoma: "Jestem dobrą mamą", na pewno jestem jednak najlepszą matką, jaką być potrafię.

Jestem też pewna jednego: dziecko musi czuć się ważne dla rodziców, zauważane i kochane. Dziecko musi czuć, że rodzicowi na nim zależy i choćby cały świat się od niego odwrócił - rodzic będzie po jego stronie (nie, to nie znaczy, by wszystko pochwalać, aprobować i chronić przed wszystkimi konsekwencjami).

Dziękuję każdego dnia, że udało mi się wychować wystarczająco dobrego i rozsądnego człowieka. Tak bardzo się bałam, gdy słyszałam powyższe opowieści...
Dziękuję, że nie próbowałam udowodnić całemu światu, że sama sobie z tym zadaniem poradzę i nie wahałam się szukać oraz przyjmować wsparcia mądrych ludzi. Dziękuję, że potrafiłam odróżnić tych mądrych od mniej pomocnych.
Dziękuję też niewątpliwie korzystnym zbiegom okoliczności, że dziecko moje jest sprawne, zdrowe, a jeśli czasem kłopotliwe - to w normie jak większość z nas. Było mi dzięki temu z pewnością znacznie łatwiej.

Opowieści niemiłej treści

Przeczytałam kiedyś u internetowej koleżanki, że opowiadamy sobie historie.
O, tak, w każdym chyba momencie życia, zwłaszcza trudnym. Dlatego są one tak trudne.

W sobotę utopiłam telefon w ubikacji. Biegałam po domu, po ogródku, z entuzjazmem i energią zajmowałam się różnymi pracami w piękny, pełen słońca dzień. No i z działki wpadłam do domu na siusiu. Czynności tej zwykle nie towarzyszy nadmiar myślenia, więc zupełnie nie pomyślałam o "komórce" w tylnej kieszeni. Gorzej! Nie zauważyłam, że wpadła do muszli WC, więc przeleżała tam chyba z godzinę, zanim się zorientowałam, że nie mam aparatu w zasięgu wzroku i ręki.

Po jakimś czasie, odtwarzając w pamięci bieg wydarzeń odnalazłam aparat, ale oczywiście do niczego już się nie nadający. Nie pomogło długie leżakowanie w ryżu, który miał wyciągnąć wilgoć. Byłam wściekła i rozżalona, ale pomyślalam: "Trudno. Przełoży się kartę do któregoś z dwóch nieużywanych telefonów leżących odłogiem w pudełku".
Okazał się to nie takie proste. Złaziłam wczoraj pół miasta w poszukiwaniu tzw. szufladki, bo maleńka karta nie pasowała do starszego modelu. Tu wyprzedane, tu jeszcze nie zamówione, tam w ogóle już nie sprzedają "szufladek". No, po prostu szlag trafia!

Wróciłam do domu zmęczona łażeniem, sfrustrowana i zła. Swoje zrobiła też chyba nadchodząca zmiana pogody, zrywający się wiatr. Nie miałam siły ani ochoty na nic! Nie zrobiłam obiadu na dziś, nie pomyłam naczyń - padłam jak zabita w okolicach dziewiątej wieczorem. Za to przebudziłam się w okolicach trzeciej nad ranem i grasuję.

By nie był to czas stracony, pozmywałam gary w zlewie. Wypiłam kawę. Teraz piszę i myślę, co zrobić na obiad, by się nie narobić. Sprawdzi się pewnie błogosławiony w takich kryzysowych chwilach kuskus, jakieś kiełbaski i ogórki kiszone. Całkiem przyzwoita wyżerka, ale moja opowieść w głowie rusza pełną parą: "Ty leniu, ty nieudaczniku, ty roztargniona ofermo! Ty bałaganiaro makabryczna i chodząca sklerozo!".

Oj! Właśnie takim gadaniem, wewnętrznym monologiem potrafię "koncertowo" zepsuć sobie nastrój. Nie prace, nie pogoda, nie usterki zdrowotne, ale - mój osobisty wewnętrzny krytyk psuje mi najwięcej krwi. Emocje! Mam wrażenie, że nie ma drugiej tak podatnej na ich działanie osoby.

Na litość boską! Inne babki prowadzą dom, wychowują dzieci, w pracy stają na wysokości zadania i nie łażą tak wiecznie czymś wykończone.
Czy wiecie już, jak pięknie potrafię rozkręcić spiralę niechęci do samej siebie i jak pogłębiam swojego doła, zamiast się z niego powoli wydobyć?


Całe szczęście, że już to widzę i rzeczywiście nieco potrafię odmienić znany scenariusz.
Na razie jestem jeszcze zmęczona i senna. O czwartej rano nie opłaca się już zasypiać, bo nie pozbieram się do pracy za dwie godziny. Idę jednak do cieplutkiego łóżka - z książką.

niedziela, 9 marca 2025

Interesujące i przyjemne rzeczy

Nie mogę się zdecydować na pisanie. Dzień się kończy i spać się już chce. Ale tak dawno mnie tu nie było.
Wspomniałam ostatnio o przyjemnych i interesujących rzeczach, które mnie spotkały.
Było to za sprawą tzw. Pustelni. Pustelnia jest to zlokalizowana w wojewódzkim mieście Przestrzeń Ustawicznych Stanów Tętniących Energią, Lekkością, Naturą i Afirmacją - nazwa stanowi akronim.
Dzieją się w tej Pustelni rozmaite, przeciekawe rzeczy, bo i warsztaty, i spotkania, i koncerty. Gdybym mieszkała w R., chyba w każdej wolnej chwili siedziałabym w Pustelni - żartuję. Bardzo, bardzo mi się tam podoba. Spotykam tam ludzi, którzy podzielają moje zainteresowania, zajmują się tym, o czym nieraz marzyłam.

W ramach swoich zainteresowań wybrałam się do R. na spotkanie związane z Pustelnią tematycznie, ale od niej niezależne. Znalazłam informację na Facebooku i zdecydowałam, że pozwolę sobie na to, zwłaszcza że bezpłatne. Spotkanie dotyczyło oddechu i medytacji, towarzyszył mu wykład i bardzo przekonujące ćwiczenia. Oczywiście były formą reklamy i zachęty do udziału w płatnych warsztatach. Warsztaty trwają trzy dni, cenowo są w miarę przystępne. Zasięgnęłąm informacji o innych terminach i zdecydowałam: pozwolę sobie na nie. Dla uczestników tego "reklamowego" spotkania przewidziano cenę niższą o 100 zł.

Mocno się wahałam, czy powinnam z tego skorzystać, ale wsparła mnie koleżanka z Przystani. Przystań to grupa założona przez jedną z absolwentek Roku Przebudzenia u Pati. Na moje wątpliwości, którymi się z nią podzieliłam, odpowiedziała krótko: "Jeśli mnie coś interesuje i stać mnie na to, to sobie pozwalam". Jakie to proste!

Byłam też w Pustelni na koncercie zespołu Pod Kocykiem. Wstęp stanowiła "zrzutka do kapelutka", więc naprawdę niewiele zapłaciłam, a przeżyłam niezwykle miłe chwile ze wspólnym śpiewaniem przy gitarach, ukulele i na czym tylko przybyli goście grać potrafili. Śpiewane były piosenki z "mojej bajki": turystyczne, poetyckie, ballady. Każdy z uczestników miał okazję wybierać, jaki utwór sobie życzy wspólnie odśpiewać. To było częściowe spełnienie moich niezrealizowanych marzeń z dzieciństwa o harcerstwie, rajdach, ogniskach.

Takie fantastyczne rzeczy dzieją się raptem pięćdziesiąt kilometrów ode mnie! Będę częściej bywać w R., gdzie dotychczas gościłam sporadycznie, wpadając do tego miasta i wracając natychmiast po załatwieniu swoich spraw. Nigdy mnie to miasto nie zachwycało, nie pociągało, ale jakże się zmieniło, wyładniało i rozwinęło się przez ostatnie dwie dekady. A oferta kulturalna - jaka szeroka! R. zalatuje wielkim światem. A ja choć kocham naturę i ciszę, a duże miasta mnie męczą, zwłaszcza latem, uwielbiam czerpać z tylu możliwości spędzania wolnego czasu. Uwielbiam też widzieć i czuć, jak miasto tętni życiem. Mój J. w dni wolne i wieczory świeci pustkami.

Interesujący wydaje mi się też kurs biblioterapii,na który się zapisałam, deklarując jednocześnie przystąpienie do Polskiego Towarzystwa Biblioterapeutycznego. Bardzo "poczułam" tę biblioterapię, gdy przybyły do nas bibliotekarki z biblioteki wojewódzkiej, by nas zaznajomić z nowo powstałym oddziałem Towarzystwa w naszym województwie. Dotychczas najbliższy znajdował się w Krakowie.
Mam nadzieję, że ten kurs ożywi moje życie zawodowe, a może poszerzy kwalifikacje i możliwości. Tak chciałaby robić coś bardziej ożywczego niż wklikiwanie danych przy biurku, dzień w dzień tak samo od przeszło ćwierć wieku.

wtorek, 4 marca 2025

Newsy z codzienności.

Spać mi się już chce, nie zamierzam tłumić ani bagatelizować tej potrzeby, skrobnę jednak pospiesznie parę zdań.

Jedna z moich koleżanek się rozwodzi. Zostałam poproszona o świadczenie w sądzie. Zgodziłam się pomimo pewnego sceptycyzmu. Stwierdziłam, że nie będzie to z mojej strony postępowanie wbrew sobie. Najważniejsze ich sprawy działy się przecież bez świadków, a to, co miałam okazję obserwować, nie jest wymierzone przeciwko komukolwiek. Ot, widziałam dwoje ludzi, którzy nijak nie potrafili rozmawiać i słuchać się nawzajem. Niestety, widzę sporo odpowiedzialności po stronie koleżanki, właściwie po równo to się rozkłada, ale zamierzam zaakcentować, że ci ludzie po prostu się nie rozumieli, nie pasowali do siebie, a ich związek od początku był pomyłką, zawarty został pochopnie.
Ryzykuję, że narażę się koleżance, ale nie boję się tego, nasze drogi i tak już od pewnego czasu się rozchodziły. Kłamać na jej rzecz nie będę, ale postaram się o odrobinę dyplomacji, by jej nie zaszkodzić.

Nasza wspólna znajoma odradzała mi godzenie się na rolę świadka, lecz pozwalam sobie nie podzielić jej zdania i postąpić po swojemu.

Dziś zainaugurowałam sezon kawek pitych przed domem, na świeżym powietrzu. W drodze z pracy spotkałam lubianego sąsiada, który żartobliwie wprosił się do mnie na poczęstunek. On dostał ode mnie kawę, ja od niego - kawałek sernika. Pogawędziliśmy, między innymi o tym, co słychać na naszym podwórku.

Pani Andzia narozrabiała! Próbowała w środku nocy podpalić drzewko na wspólnej posesji, co zarejestrowała zainstalowana przez sąsiadów kamera. Jasne jest już, że stwarza zagrożenie dla innych, więc prawdopodobnie trafi na jakieś zamknięte leczenie. Smutne, że kobieta nie ma żadnego wsparcia w najbliższych i jest takim ciężarem. Może odrobinę uspokoi się na podwórku, gdy przestanie zatruwać życie moim sąsiadom zza ściany. Pani Andzia i pani X. toczyły ze sobą nieustanną wojnę.

Poza tym ostatnio działy się w moim życiu interesujące i przyjemne rzeczy, ale to tym może już nie dziś. Uciekam w objęcia Morfeusza.

wtorek, 18 lutego 2025

Codziennostki

Dziś pracowało mi się bardzo fajnie, równo, spokojnie. Katalogowanie gier planszowych ma już dla mnie znacznie mniej tajemnic.

Po pracy udałam się do szpitala na prześwietlenie kości ogonowej, okazało się jednak, o czym nie poinformowano mnie wcześniej, że muszę być na czczo, więc sprawę przekładam na jutrzejszy poranek.

Po drodze do szpitala jest szmateks, w którym wypatrzyłam świetny długi bezrękawnik. Spodobał mi się tak bardzo, że omal nie wydałam na niego ponad siedemdziesięciu złotych. Na szczęście spacer do bankomatu - bo zapłacić musiałam gotówką - ostudził mój zapał. Stwierdziłam, że bezrękawnik, choć świetnie wygląda, jest za cienki, migiem przemoknie na deszczu i z pewnością uda mi się prędzej czy później trafić na tańszy, a bardziej spełniający moje oczekiwania... i polazłam do jeszcze jednego szmateksu. Stamtąd wyszłam z parą kozaków za przyzwoitą cenę. Kozaki bardziej mi się przydadzą niż ta długa kamizelka. Są zgrabne i będą pasowały do sukienek oraz spódnic - brakowało mi takich, bo oficerki, zafundowane kilka lat temu jeszcze przez Mamę, mają do niektórych ubrań przyciężki wygląd.

Wracałam do domu już po ciemku. Po drodze dostrzegłam pod mijanym blokiem leżącego na chodniku człowieka. Domyśliłam się, że pijak, ale w taki mróz nawet pijaka nie godzi się ominąć obojętnie. Był przy nim trochę trzeźwiejszy koleżka, więc zaproponowałam mu, że wezwę pogotowie do jego towarzysza, bo tamten oczywiście o tym nie pomyślał - a może nie miał telefonu? Zadzwoniłam, pogotowie niebawem przyjechało i zabrało faceta.

W domu dziś jestem sama, synuś "wyciął" na miasto wojewódzkie, do swej najmilszej. Najmilsza dziś miała jakieś ostatnie zaliczenie w semestrze i zakończyła kolejne studenckie półrocze chlubną średnią 5,0 (jak zrelacjonował syn). Moja "synowa" to spokojna dziewczyna, nie przepada za bujnym życiem towarzyskim i szalonymi imprezami. A że nie lubi bezczynności - to się uczy :) No i dobrze, niech robi to, co zgodne z nią.

Syn zrobił mi obiad, bo dałam mu do wyboru pitraszenie oraz mycie naczyń. Tego drugiego zajęcia nie lubi, a mnie ucieszył czekający w domu posiłek. Pokaźną górę naczyń pozmywałam osobiście.

A teraz nura pod kołdrę z jakąś godziwą literaturą do poduszki :)

Mróz trzyma tęgo, ale moje małe mieszkanie szybko się ogrzewa po rozpaleniu pieca.
Jestem ciekawa, czy dotrwam do końca zimy bez dokupowania opału.

poniedziałek, 17 lutego 2025

Smutek.

Seria drobnych przykrości rozstroiła mnie emocjonalnie, obdarła z sił i zniechęciła do czegokolwiek poza spaniem.

W pracy wredne zajęcie: uczę się katalogowania gier planszowych - upierdliwa, nudna robota. W ogóle robotę mam nudną, ale przynajmniej oswojoną, znaną, a dziś - tylko czekałam końca dniówki. Robotę wykonałam niesatysfakcjonująco, ale z grubsza ukończyłam i jutro już na spokojnie "dopieszczę" szczegóły, do których nie miałam dzisiaj głowy.

Jednej z "pracowych" koleżanek dałam się dzisiaj wyprowadzić z równowagi i jestem bardzo z tego niezadowolona.
Ma ona specyficzny sposób prowadzenia rozmowy - przepytujący niczym na komisariacie, dociekliwy i po prostu dla mnie męczący. W końcu nie wytrzymałam i zapytałam, co to za śledztwo. A niechże mi da święty spokój. Wprawdzie mogłam się zdobyć na wysiłek i pokierować rozmową inaczej, ale dziś naprawdę nie byłam w nastroju.

Ten wczorajszy facet-buc miał większy wpływ na mój nastrój niż jest tego wart. Dręczy mnie, dlaczego notorycznie spotykają mnie podobne sytuacje: jak już jestem dla kogoś interesująca, jest to uznawane za wystarczający powód do bezpośredniości, "pozwalania" sobie. Niestety, nie wszystko potrafię wytłumaczyć męską naturą. A zasmuca mnie to, że może jednak? Może mam zupełnie nierealne oczekiwania i miłość mi niepisana?
Koleżanki pod ostatnim postem pisały, by może nie skreślać z powodu jednego nieudanego wystąpienia. Może i bym kontynuowała znajomość, bo pan się jednak zreflektował i przeprosił. Najwidoczniej jednak zrezygnował z kontaktu.
No, cóż... widocznie tak musi być...

Ech! Czuję się od kilku dni samotna jak pies. Tak dawno tego uczucia nie doznawałam.
Urwały się dwie ważne dla mnie koleżeńskie relacje. Chyba jednak nie były aż tak ważne, jak sądziłam, skoro się urwały. Chyba karmiłam się złudzeniami. Znowu jednak szukam winy w sobie.
A czemu, do licha, nikt nie przejmuje się tak mną jak ja innymi?

Smutno mi dzisiaj, popłakałabym sobie, ale już nawet płakać nie potrafię, bo w mojej chorobie nie ma się łez.

 Uciekam spać. Wiele osób ucieka przed bólem w pracę. a mnie smutek "rozwala". Nie mam ani chęci, ani sił do niczego. Obiad zrobię rano... o ile wstanę.

Rano jest tak cholernie zimno, bo przez noc wygasa piec.

niedziela, 16 lutego 2025

Buuuuu!

 Sfrustrowana jestem tymi facetami.

Niesmaczne to będzie, ale podam przykład, jakich panów spotyka się w tzw. przestrzeniach internetowych.

Jakoś tak samotnie mi się zrobiło wczoraj na duszy, więc - co robię raczej rzadko, świadoma skali zjawiska - zalogowałam się na regionalnym czacie. Miałam ochotę na pogawędkę, a nie było akurat z kim w "realu".
Oczywiście z miejsca odsiałam kilku - nie przebierając w słowach - palantów, aż wreszcie trafił się jakiś w miarę rozgarnięty i kulturalny.

Naprawdę dobrze, sympatycznie się rozmawiało, aż wreszcie padło pytanie, czy mam długie włosy. Odpisałam zgodnie z prawdą, a pan mi na to, że on uwielbia je u kobiet... "A tam na dole nic albo paseczek" - uzupełnił.

No i oczywiście szlag mnie trafił. Zrobiło mi się autentycznie przykro, bo poczułam zawód: obiecująca pogawędka skrywała jednak gościa takiego jak tylu innych. Otwarcie napisałam, co o tym myślę, pan się szczerze zreflektował, ale atmosferę diabli wzięli.

Jak można być tak pozbawionym hamulców? Czy internet zwalnia z dbałości o dobre wychowanie? W realu w ten sposób odezwałby się tylko skończony prostak, żaden z moich znajomych na to sobie nigdy nie pozwolił, chyba że byli to chłopcy z podstawówki, myślący na pewnym etapie rozwoju "o jednym".

Nie szukam usilnie związku, ale jednak czasami się tęskni za ciepłą, dobrą znajomością. Kolejna moja koleżanka związała się przed ołtarzem z kimś, kogo poznała w internecie, a ja? Mną zainteresowani są wyłącznie jacyś prymitywni, niewychowani goście.

Dlaczego? No, buuuuu! (😭 )

niedziela, 9 lutego 2025

Zniżka... nie tylko temperatury.

Wpadłam we wredny nastrój.

Od kiedy Sjogren został moim dozgonnym towarzyszem, fatalnie znoszę zimno. Mam niewydolne krążenie, a dziś u Mateusza namarzłam się za wszystkie czasy. Zmarznięta jestem nieszczęśliwa!

Nastało kilka dni mrozów, może niezbyt dużych, ale spotęgowanych paskudnym wiatrem. U Mateusza było wskutek tego chłodniej niż zwykle ; zwykle jest cieplusieńko. Było jednak znośnie, bo przecież tam się ruszam z mopem, ścierką, szczotką do zamiatania i pościelą do wymiany. Musiałam jednak spędzić dłuższą chwilę na klatce schodowej, a nie przewidując takiej różnicy temperatur, wyszłam z mieszkania bez kurtki. Musiałam dłużej postać przy liczniku prądu (wywaliło korki i usuwałam awarię). Musiałam podejść do drugiego, nieogrzewanego, bo pustego, remontowanego mieszkania i dłuższą chwilę szukałam tam zapasowej pościeli i ręczników. Mateusz wszystko mi objaśniał przez telefon, a ja byłam tak podenerwowana tym zimnem, że w pewnym momencie, nie rozumiejąc jego objaśnień, rzuciłam: "Ja pier...ę!". Przeprosiłam zaraz oczywiście, wyjaśniając, że przemarznięta robię się nerwowa.

Od powrotu domu, około godziny piętnastej, nie mogę się rozgrzać. Rozpaliłam w piecu, wlazłam pod koc, wypiłam gorącą herbatę - a stopy wciąż jak sople lodu. Trzeba zaraz się ruszyć do jakiejś roboty w domu, bo ruch na krążenie pomaga.

Obejrzałam pod tym kocem stary polski film: "Twarz anioła", o którym wzmianka mignęła mi gdzieś w internecie. Niesłychanie przygnębiająca, morczna opowieść o dzieciach więzionych w specjalnie dla nich utworzonym obozie koncentracyjnym w Łodzi w czasie drugiej wojny światowej. To oczywiście na duchu mnie nie podniosło.

Jakieś myśli o Mamie mnie nawiedziły. Prawie trzy lata po jej śmierci wciąż potrafi do mnie wrócić żal i złość. Bo, do licha, niektórym dane żyć do osiemdziesiątki i zatruwać życie rodzinie. Tak się dzieje u bliskiej koleżanki, której matka od urodzenia choruje psychicznie, na stare lata choroba się pogłębia, ale fizycznie jeszcze całkiem krzepka z niej babka. Jest agresywna, dokucza, wyzywa własne dzieci, robi im na złość, pluje. I ma 81 lat, i wcale się nie zanosi, że niebawem łaskawie ulży swoim najbliższym - najbliższym biologicznie, bo nie emocjonalnie.

Eeeech!

sobota, 8 lutego 2025

Codziennostki - drobnostki

Nieodpowiednio się ubrałam na te wczorajsze łyżwy. Wczoraj było zimniej niż ostatnimi czasy. Nie miałam rajstop pod spodniami, a rękawiczki kiepskie. Może po dziesięciu minutach łyżwiarstwa zaczęło mnie dosłownie trząść z zimna. Musiałam przeprosić koleżankę i schronić się w pobliskiej restauracji, gdzie rozgrzewałam się gorącą, cudownie przyprawioną herbatą ; jakie śliczne są gwiazdki anyżu! Nigdy nie używałam anyżu w mojej kuchni, ale go chyba kupię.
Obawiałam się zawsze kumplowania się ze współpracownikami, nie wierzyłam w takie przyjaźnie. Może dlatego, że zaczynałam zawodową karierę z osobami w wieku moich rodziców i starszych.
Nie przekonuje mnie uzależnianie jakości relacji od wieku, ale to środowisko było specyficzne, babki wygadywały jedna na drugą, a wiodące tematy w pracy to było: "co dziś gotujesz, Marysiu?". Była rywalizacja i animozje. Mam wrażenie - chociaż i świadomość, że mogę się mylić, różnie bywa - że teraz jest bardziej po koleżeńsku, to młodsze towarzystwo nie jest tak małostkowe.
Fajnie więc było wczoraj z X.
Dziś dostałam SMS od Mateusza: robota jutro. I bardzo dobrze, dzisiejszy dzień ogłosiłam zatem dniem dla mnie i dla domu. Tę robotę traktuję jako okazję do ruchu, szkoda mi pieniędzy na jakieś fitnessy i aerobiki, skoro mogę ruszać się naturalnie i spontanicznie. Do Mateusza chodzę pieszo lub dojeżdżam w
rowerem, bo mieszka spory kawałek ode mnie.
Wodnikowa alias Wodniczka, alias Wodnik Szuwarek ;) napisała o akcji "denko" czyli zużywaniu kosmetyków do końca. Jest to obca mi sprawa, bo ja zawsze zużywam takie rzeczy do dna i jeszcze wyskrobuję, co się da, na przykład rozcinam plastikowe tubki. Natomiast powzięłam postanowienie czytania do końca książek, zanim sięgnę po trzy następne :) W ten sposób dorobiłam się niezłej góry tomów rozgrzebanych i doczytywanych miesiącami albo i nigdy. Oczywiście jeśli książka po wstępnej weryfikacji guzik mnie obchodzi, porzucam ją bez wyrzutów sumienia. Często jednak są to pozycje najzupełniej wartościowe, tyle że wypierają je kolejna, ciekawsze. Należy zrobić z tym porządek, bo te zaczęte z nadzieją na dokończenie zalegają moje stoliki, półki, parapety, o terminach w bibliotece już nie wspominając. Precz z bałaganem!
Pisałam też, że chciałabym się bardziej przyłożyć do domowej kuchni i gotowania. Dzisiaj zasuwam do miasta po mięso, ryż i kapustę. Zacznę dziś akcję "gołąbki", bo tę czasochłonną pracę zawsze dzielę na dwa dni.
Dzisiaj zjem cokolwiek, bo jestem sama w domu. Ostatnia porcja zupy pomidorowej czeka w lodówce na zmiłowanie. Dobry gospodarz jedzenia nie wyrzuca, zawsze mnie uczono, że to grzech, więc staram się nie grzeszyć.

piątek, 7 lutego 2025

Się dzieje!

Dopiero przyszłam do domu, odgrzałam kupione krokiety ze szpinakiem (leniu śmierdzący, przeprosiłabyś się z kuchnią!), wypiłam gorącą owocową herbatę. Teraz w buciorach rozwaliłam się w salonie, by "skrobnąć" kilka słów. Nie ma sensu na razie sprzątać bałaganu, którego sprawcą jest Mruczysław (zwalił z półki doniczkę z roślinką, wygrzebał popiół, ze starej blachy do pieczenia ciast, bo tam wysypuję ten z piecowego popielnika, po czym wynoszę do śmieci, na co tym razem nie miałam rano czasu), bo niebawem znowu wychodzę. Umówiłam się z koleżanką z pracy na łyżwy na nowo otwartym dużym lodowisku na naszym miejskim rynku. Nie wiem tylko, co na to mój ból... ogona, ale raczej ruch dobrze mi robi, byle tylko nie upaść.

Żart o ogonie wymyśliła księgowa w pracy. Wciąż ból ma się dobrze, ale przełamałam opory przed nadużywaniem leków i kupiłam środek przeciwbólowy i przeciwzapalny. Pomaga, da się żyć.

Dostałam dziś grupową wiadomość przez Whats'up z powiadomieniem o kolejnych warsztatach w R. Dziś niestety, nie skorzystam, bo jak mawiała moja Mama, z jedną d...ą na dwa targi nie jadą ; idę na łyżwy, ale cieszę się niezmiernie, że złapałam taki kontakt i punkt zaczepienia. Od dawna z zainteresowaniem czytałam o różnych warsztatach, kręgach rozwojowych i żałowałam, że w naszym mieście nic takiego się nie odbywa. Do R. nie jest bliziutko, ale w zasięgu moich możliwości. Dziś ma być o snach, a te moje ostatnie były tak wyraziste, wręcz dosłowne ; porozmawiałabym o tym

Doświadczam chyba tych słynnych synchroniczności, o których często się wspomina w kręgach rozwoju osobistego. Gdy zaczynamy słuchać siebie, głosu serca, jesteśmy bardziej wyczuleni na pojawiające się możliwości i okazje. Tak więc mam te swoje warsztaty, a w pracy złożyłam deklarację przystąpienia do Polskiego Towarzystwa Biblioterapeutycznego. Z największą chęcią zdobędę nowe umiejętności, bardziej korespondujące z moją osobowością, zainteresowaniami niż drętwe opracowanie zbiorów.

Moja koleżanka nigdy na łyżwach nie jeździła, więc umówiłyśmy się, że nic na siłę, wcale nie musimy dotrwać do końca seansu i zawsze możemy przenieść się do jakiejś miłej kawiarenki. Już się cieszę na miły wieczór.

Rozpalę jeszcze w piecu, by nie wracać do zimnego mieszkania jak się już ogień ustabilizuje, dorzucę do niego na zapas, po czym ruszam w miasto.

...Mateusz coś się nie odzywa, widocznie nikt nowy nie zgłasza chęci wynajmu mieszkania. Nie narzucam się, poczekam, aż sam da mi znać. Mnie na weekend przyda się czas dla siebie i własnego domu.

poniedziałek, 3 lutego 2025

Sny, marzenia i ból d...

Myślałam, że oszaleję dziś w pracy - tak mi naiwaniał ten ogonowy odcinek kręgosłupa. Najgorzej właśnie, gdy siedzę, widocznie zachodzi jakiś ucisk. Koszmar! Dopiero plaster rozgrzewający, na którego pomysł wpadłam, przyniósł mi ulgę. Wróciłam jednak do domu bardzo wymęczona. Dobrze, że nie muszę dziś gotować, bo gar zupy pomidorowej wystarczy jeszcze na jutro.

Nie potrafię już streścić swojego wczorajszego snu (w ogóle rzadko pamiętam swoje sny), ale śniło mi się coś o D. i w tym śnie olśniło mnie, dlaczego tak mnie ona irytuje. I wiecie, choć snu nie pamiętam, wyraźnie jeszcze czuję ulgę doznaną we śnie. Jakoś i na jawie ją czuję, bo dotarło do mnie, że wszystko jest w porządku, po prostu tak, jak miało i ma być. Jest, co jest, czuję, co czuję i ona zapewne również. Po prostu takie są fakty.

Dzisiejszej nocy śniło mi się, że mam możliwość kupić stary dom mojego Taty albo w jego rodzinnej miejscowości - nie pamiętam, ale myślę, że ten szczegół większego znaczenia nie ma. Odkrywam we śnie, że jest to w zasięgu moich możliwości, choć nie tak łatwe. Rozentuzjazmowana podejmuję pierwsze kroki, wyobrażam sobie, jak będzie cudownie mieszkać na wsi i mieć własne podwórko, gdy nagle... uświadamiam sobie: przecież na tej gospodarce trzeba się ogromnie naharować. Przecież to nie ma nic wspólnego z sielanką typu "Dom nad rozlewiskiem". Przecież ja się nie znam! przecież ja nie lubię nie mieć czasu na czytanie ksiażek! Przecież ja nie chcę zaprzedawać duszy i całego wolnego czasu!
I entuzjazm znika... I w tym momencie budzę się. A sen "pracuje" we mnie i daje do myślenia. Bo dokładnie tak jest: marzenia mają swoją cenę i nawet na nie trzeba uważać.

A może prawdziwe, takie naprawdę z serca marzenia są wtedy, gdy nieistotne stają się ofiary i wyrzeczenia? Może, skoro się waham, to nie są marzenia prawdziwie moje?

Ba! I bądź tu mądry! Którym marzeniom wierzyć?


PS. Przywiozłam sobie z piątkowego kręgu książkę ; zgodzili się pożyczyć z biblioteczki, która w głównej mierze służy za element wystroju pomieszczenia. "Ze wspomnień Samowara" Benedykta Hertza już dawno chciałam przeczytać, bo gdzieś mi kiedyś mignęła i wydała się zachęcająca. Jest nieco inna niż się spodziewałam, raczej dla dzieci, niemniej urocza to lektura i bardzo relaksująca.


PS.2 Mama skończyłaby dziś 71 lat - jak mogłam zapomnieć o tym napisać?

Gdziekolwiek, kimkolwiek i czymkolwiek jesteś - bądź szczęśliwa i spełniona.

Bądź.

O to ostatnie właściwie nie muszę prosić, bo jesteś. Zawsze, ciągle...

Bądź.

niedziela, 2 lutego 2025

Atrakcyjność

Jakaś mnie wena "najszła" pod wieczór.
Pod wpływem wpisów koleżanki, która dba o figurę i wagę, nawiedziły mnie myśli o atrakcyjności.

Ja niestety nie jestem kobietą skupioną na urodzie. Lubię dobrze wyglądać, owszem, ale zabiegi wokół tego nudzą mnie i irytują. Minimalizuję tę sferę.

Własne doświadczenia mówią mi, że wygląd nie jest podstawą atrakcyjności. Zdarzało mi się wyglądać dość niedbale, a jednak spotkać się z zainteresowaniem... zainteresowanych ;)

Nie wtedy wcale, gdy wyglądałam "jak ta lala", ale gdy pozwalałam sobie na spontaniczność, żywiołowość i pełną energii radość. Gdy wchodziłam w kontakt i okazywało się, że umiem słuchać i rozmawiać.

W czasie ostatniego pobytu w sanatorium nie miałam zębów. Usunięto mi wszystkie w narkozie. "Zastępczego" uzębienia nie zdążyłam sobie sprawić przed wyjazdem. Krępowało mnie to, ale zdecydowałam, że skoro jadę do sanatorium w celach leczniczych i przy okazji turystycznych, a nie na konkurs piękności, nie będę się tym przejmować i ani myślę przekładać turnusu. Komu się nie spodobam, ten niech łaskawie skieruje wzrok w inną stronę.
I co?
I na dancingu pod gołym niebem, gdzie tańczyłam w grupie innych kuracjuszy, przyłączył się do mnie pewien pan. Przez cały turnus szukał potem mojego towarzystwa, a na koniec otrzymałam od niego pamiątkę - słonika z jakiegoś szkła. Nie brałam tego pana pod uwagę jako partnera, bo nie krył, że jest żonaty oraz że nie stroni od romansów, ale widziałam wpatrzone we mnie oczy i szukanie ze mną kontaktu. Dobrze się bawiliśmy na dancingach i pogawędkach przy tężni. Dał się lubić, pomimo iż nie pochwalałam jego romansowych ciągotek. Przed Bożym Narodzeniem zadzwonił do mnie z życzeniami. Miło mi było - ot, co.
Miałam jeszcze kilka podobnych sytuacji i jestem głęboko przekonana, że komu się mamy spodobać, stanie się to bez specjalnych zabiegów z naszej strony. Mogę być, na przykład, umorusana węglem przy pracy nad rozładunkiem (coroczna robota przed zimą), ale roześmiana i żywa - to wystarczy.

Więc choć przyjemnie jest czuć się piękną, programowo dystansuję się do tego zawracania głowy. Piękniejsza jest radość życia i bycia... sobą.

To ostatnie i na wygląd się przekłada, bo zupełnie inną energią emanuje kobieta (i w ogóle osoba) świadoma swojej wartości, nawet jeśli "nie wygląda", niż ładna, lecz pełna niewiary w siebie smutaska. Znam i takie kobiety, sama kiedyś byłam albo bywałam jedną z nich.

Małgorzata Musierowicz fajne, celne słowa włożyła w usta swojej książkowej bohaterki, nastoletniej Idy Borejko: "Trzeba najpierw uwierzyć w siebie, a potem o sobie zapomnieć".

Wieczorne postscriptum. Słówko o postanowieniach noworocznych

Wstyd się przyznać, ale wciąż jeszcze nie ukończyłam kursu korekty. Miewam potężne przestoje, opór, o którym dużo czytałam u Sylwii Kocoń, sabotuje moje poczynania aż "miło". Zawzięłam się jednak, że akceptując własne tempo jednak ten kurs ukończę. Choćby miało to trwać dziesięć lat!
Dzięki temu, co już wiem o oporze, udaje mi się go pokonywać i znowu ruszam z miejsca. Łatwo nie jest, materiał obszerny, ale odnotowuję kolejne małe kroczki i postępy. Dziś mordowałam się z przypisami do tekstów i jestem z siebie dumna, bo rozgryzłam kolejną trudną kwestię. Zachęca mnie to do niepoddawania się.

Walczyły we mnie dzisiaj dwie pokusy: wyskoczyć na łyżwy, bo otwarto u nas na rynku duże lodowisko, albo ulec słodkiemu lenistwu i zostać w domu. Wybrałam to drugie, ale obiecuję sobie jutro po pracy spędzić wieczór na sportowo. Już nawet wiem, jaki obiad zrobię wcześniej na następny dzień, by nie zajęło mi to wiele czasu.

Mam nadzieję, że  ból palców w łyżwiarstwie mi nie przeszkodzi: spadło mi dziesięciokilogramowe opakowanie brykietu drzewnego (mój opał do pieca) na stopę w samej skarpetce. Na szczęście poruszam palcami, więc raczej nie doszło do poważniejszej kontuzji. Tak zaklęłam z bólu przy tym wypadku, ze sąsiedzi za ścianą chyba podskoczyli :)

Wodnikowa Panna porusza temat postanowień noworocznych. Rzadko takowe podejmuję, jednak tym razem chciałabym:

- częściej robić domowe gołąbki i pierogi. W minionym roku karygodnie wyręczałam się gotowcami ze sklepu. Mój syn lubi domowe jedzonko, a i ja bardzo je kojarzę z atmosferą ciepła i bezpieczeństwa;
- nie żałować sobie takich spotkań jak ostatnie (i pierwsze w moim życiu) w tzw. kręgu. To było cudowne, piękne doświadczenie;
- ruszać częściej tyłek z domu. Na łyżwy, za miasto, na wycieczki z PTTK itd.

To taki "zrąb główny". W ramach tegoż mam kilka konkretnych marzeń i projektów, z którymi zobaczę, co da się zrobić. Chcę też choćby najmniejszymi kroczkami, ale konsekwentnie (z)realizować nieszczęsny kurs korekty. a jeśli mi się wreszcie uda go sfinalizować - odważyć się na drobne - na początek - zlecenia korektorskie.


P.S. Moja przyjaciółka - ze wsi - poprosiła mnie o pomoc w zredagowaniu ogłoszenia do lokalnej gazety o sprzedaży koguta (kogutów jest kilka, są wojownicze i zbytnio dokuczają kokoszkom). Ułożyłyśmy je do rymu i jaki efekt? Ludziska dzwonią nie po to, by kupić kuraka, ale by powiedzieć, jak bardzo im się spodobał tekst :) A kogut wciąż jeszcze niesprzedany!

Codziennostki i wglądy w siebie

Ból d... ma się znakomicie. Na szczęście ruch mi pomaga, więc nie czuję się zbytnio ograniczona. Wyzwaniem jest wysiedzenie w pracy przy biurku.

Och! Jak bardzo bym chciała wiedzieć wreszcie jasno i klarownie, czego w życiu pragnę, jakie zajęcie byłoby zgodne ze mną, satysfakcjonujące i karmiące. Nie mam tej jasności, łatwiej mi powiedzieć, czego mam dość, niż zaproponować coś w zamian. Wiem, co lubię, owszem, ale jak to przełożyć na konkrety, a nie mgliste fantazje? Wyznaczę sobie chyba tę intencję na nadchodzące dni i tygodnie: uważnie się sobie przyglądać i rozpoznać swoją drogę. O, tak!

W pracy, pomimo wszytko, czuję się lepiej niż za "starej gwardii". Jakoś tak normalniej, bardziej po koleżeńsku. Moja kierowniczka to kobieta do rzeczy ; przeprosiła mnie za wspomniany zgrzyt, rozmówiłyśmy się spokojnie i życzliwie. No, po prostu normalna jest babka :) Lubię ją.

Ja sama, po długim okresie różnych trudności i buntów odnalazłam chyba balans i właściwe podejście do tej swojej roboty. Nie zapałałam wielką miłością do płaszczenia "czterech liter" przed komputerem i spędzania czasu nie u siebie (w sensie nie tylko dosłownym), ale zdołałam jakoś tak się "ustawić", że jednak zmalało moje zmęczenie, poprawiła się motywacja i koncentracja. Po dużym kryzysie czuję się wreszcie dobrym pracownikiem, a dobrze jest to czuć.

W tym mijającym tygodniu odnalazłam DOM. Takie poczucie ogarnęło mnie podczas spotkania - kręgu w naszym wojewódzkim mieście. Dowiedziałam się o nim od koleżanki z wirtualno - duchowych przestrzeni, które spontanicznie zawiązały się dzięki Pati. Na kręgu poznałyśmy się osobiście. Niesłychanie nakarmiło mnie to spotkanie! Będę poszukiwać podobnych i regularnie w nich uczestniczyć, bo to jest TO!
W swoim codziennym środowisku sporadycznie mam okazję porozmawiać z kimś naprawdę głęboko, szczerze i osobiście o sprawach, które najbardziej mnie obchodzą: o duchowości, filozofii, osobistych refleksjach i emocjach. Owszem, moje relacje są szczere, ale tak głęboki poziom łączy mnie tylko z jedną przyjaciółką. Brakowało mi "swojego stada", gdzie tak bardzo mogę być sobą i czuć się przyjęta, akceptowana, rozumiana, To jest tak bardzo moje, że postanawiam być częstszą bywalczynią podobnych przestrzeni.

Dzięki Mateuszowi zyskuję parę groszy na tego rodzaju fanaberie :)

U Mateusza pracowałam wczoraj trzy godziny. Ostatni lokatorzy zostawili niesamowity syf! Wyrzuciłam m. in. zużytą prezerwatywę walającą się koło łóżka. Jako bonus za dobrą pracę przygarnęłam pozostawione pudło ciastek. Pojadłam dzisiaj zamiast śniadania i zostało ich jeszcze dla synusia, gdy wróci do domu w weekendowego wyjazdu.

I znowu wgląd - o ile więcej energii dała mi ta krzątanina niż tkwienie w biurze. Właściwie nie lubię sprzątać (czy aby na pewno?), a codzienna rutyna może stałaby się uciążliwa. Ale potrzebuję urozmaicenia w pracy, naprzemiennych aktywności ; to mnie ożywiło i wprawiło w dobry humor. Mogłam sobie przy robocie pogadać do siebie, pośpiewać - mogłam być sobą. W biurze to mało realne.

środa, 29 stycznia 2025

Uroki pracy zespołowej.

 Czy jestem księżniczką na ziarnku grochu? Obawiam się czasami, że tak.

Nietrudno mnie zranić, chociaż często ratuję się dystansem, rozsądkiem i niepokazywaniem po sobie.

Kolega kiedyś skwitował moje wynurzenia: "Wrażliwiec". Może i tak, ale chyba nie powinnam zasłaniać się całe życie wrażliwością. Wrażliwość bywa bardzo wygodną wymówką od pracy nad sobą.

W pracy teraz młyn: sprawozdania roczne, podliczenia, podsumowania, statystyki jakiesik.
Rozchorowała się nowozatrudniona referentka do spraw administracyjnych ; jest po operacji. Jej poprzedniczka przeszła do mojego działu na stanowisko kierowniczki. Nadaje się, jest zorganizowana i bardzo sumienna. Ja w życiu nie podjęłabym się tej roli, choć mam już długi staż pracy. Zbyt jestem roztargniona, za łatwo się rozpraszam i męczę.

Na kierowniczkę nałożyli teraz obowiązków jak na wielbłąda, bo oprócz swojej zwykłej, wytężonej teraz pracy pomaga w obowiązkach osobie, która zastępuje "administracyjną". Była dziś przemęczona i podenerwowana.
W najlepszej więc wierze sama pod jej nieobecność zorganizowałam sobie kolejny etap pracy i co się okazało? Źle zrobiłam, powinnam była zapytać - a ja nie chciałam dziewczynie zawracać głowy!
Potem wywiązała nam się krótka rozmowa, w której odniosłam się do tej sytuacji, do jej przeciążenia. Usłyszałam: "Ty nie tak narzekasz".
Nożżż, do cholery! Owszem, jak mam ochotę to sarknę czasem na swój obolały i mocno dokuczający kręgosłup, na zawrót głowy, ale nie sądzę, bym przesadzała. A jeśli już, robię to z humorem. Kierowniczka też zachowuje się dość swobodnie, co mnie bardzo cieszyło, bo we wcześniejszym składzie musiałam bardzo uważać na każde słowo. Poczułam się bardzo nieprzyjemnie i pilnowałam się, by nie gadać do moich opracowywanych książek. Milczeniem dawałam też do zrozumienia, że poczułam się urażona.

Myślę, że to się rozejdzie po kościach, obie się zreflektowałyśmy, ale została zadra na resztę dnia.

Nie lubię pracy zespołowej.

wtorek, 28 stycznia 2025

Codziennostki

Entuzjazm do życia zmalał.
Do zawrotów głowy dołączył się ból... d...y. Dosłownie niemal. Pewnie to sprawa kręgosłupa, który boli mnie tam właśnie, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Wystarczy nieostrożna zmiana pozycji, zwłaszcza po zbyt długim siedzeniu, a przecież wykonuję pracę siedzącą. Do bólu końca kręgosłupa dołącza się pulsowanie w głowie, które ewidentnie ma związek z tym jakże odległym od głowy miejscem. Czasami aż słabo się robi i czuję się, jakbym za chwilę miała zemdleć. A o kłopotach z równowagą już pisałam.
Kurczę! przypomina mi się pogrzeb matki klasowej koleżanki dawno temu. Miała 42 lata i zmarła na raka kręgosłupa. Proszę mi wybaczyć makabryczne skojarzenia, ale nie będę się ich wypierać.
Jeszcze nie chcę odchodzić, choć przez całe niemal życie towarzyszy mi świadomość, że jestem tylko gościem na tym świecie.

Wymęczyły mnie dolegliwości dzisiaj i znowu mam ochotę tylko leżeć i pachnieć. Ruch jednak mi pomaga i wyraźnie lepiej służy niż siedzenie, więc się do niego przemagam. Wczoraj było aktywnie, bo pojeździłam rowerem (musiałam bardzo uważać na tę moją kiepską równowagę), by załatwić kilka spraw na terenie miasta, a potem sprzątałam mieszkanie Mateusza (a niech mu tak będzie na potrzeby blogowania).

Byłam w naszej międzyzakładowej kasie zapomogowo - pożyczkowej, gdzie złożyłam podanie o umożliwienie mi spłaty pożyczki wkładem własnym, który przewyższył już wysokość rat pozostałych do spłacenia. Jeśli rozpatrzą pozytywnie, co jest bardzo prawdopodobne, zostaną mi trzy stówy miesięcznie na koncie. Nie byle co. Drugą pożyczkę, też po trzy setki na miesiąc, może spłacę ze zwrotu podatku rozliczanego co roku - i będzie wreszcie święty spokój. Jeszcze tylko doczekać końca kredytu dobranego na zakup mieszkania - 700 zł. z hakiem co miesiąc, od kilku lat. Będzie to w listopadzie bieżącego roku - o rany!!!
Byle tylko dożyć i nie rozchorować się poważniej. I wcale nie mówię tego żartem, bo widywałam już wielkie nadzieje, które siła wyższa brutalnie gasiła. Na szczęście widywałam też szczęśliwsze przypadki.
Ze szczęśliwych przypadków, to być może czekają mnie koszty utrzymania na studiach potomstwa - che, che!
Furrrrda! Damy radę!

Z Mateuszem dogadałam się, że będzie mi płacił 25 zł. za godzinę pracy. Mam te godziny notować, oszukiwać nie zamierzam, bo przyjaciół się nie oszukuje i przyjaciele nie oszukują. Nie będzie to wielka forsa, ale zawsze coś. Ze dwa - trzy miesiące i może pozwolę sobie na zakup maleńkiej przenośnej zmywarki do naczyń na takie trudniejsze, leniwsze dni jak dziś. I będzie grosz na wymarzone wypady poza moje miasto!

Uwierzycie, że bardziej zmęczyło mnie dzisiaj siedmiogodzinne tkwienie za biurkiem niż "gimnastyka"w mieszkaniu kolegi?

Za chwilę spacer do Biedronki po zakupy na jakiś szybki obiad, bo już późno, a nie miałam po południu siły ani ochoty na krzątanie się przy garach - za to się przespałam. A po powrocie z "Biedry", jak mawiał Tata - siusiu, paciorek i spać.

Miał być test z korekty, ale padam na ryjek. Aczkolwiek ostatniego słowa jeszcze nie powiedziałam.

poniedziałek, 20 stycznia 2025

Pospiesznie, bo padam na ryjek.

Godzina dwudziesta z minutami, a ja już w koszuli nocnej i pod kołdrą. Za chwilę gaszę światło.
Moje życie to zmęczenie co drugi dzień. Kto tego nie doświadcza, nie pojmie.

Dlaczego nie mogę funkcjonować normalnie, być pełną życia i energii?

Coż? Nie pozostaje nic innego jak się do takiego stanu rzeczy dostosować. Liczę na to, że nad ranem przebudzę się wcześniej i dokończę robienie obiadu na jutro oraz pozmywam stertę garów w zlewie.

Teraz padam na ryjek, jak mawia jeden mój znajomy.

niedziela, 19 stycznia 2025

Jadę po facetach. Wchodzisz na własną odpowiedzialność :)

Dawniej wmawiano mi, że ambitna dziewczyna nie myśli o chłopakach, bo ma ważniejsze i mądrzejsze sprawy. Ale czy to jest jedyne, co mnie zaprząta? Przecież nie. A po co udawać, że mnie takie sprawy nie dotyczą? Chcę być sobą, do kroćset, i będę sobie pisać, o czym tylko mi się podoba.

Wodnikowa Panna napomknęła o niechęci do mężczyzn, której przez jakiś czas doświadczała wskutek niełatwych doświadczeń. Chyba jestem na podobnym etapie.

Rozumowo wiem, że są na świecie panowie wartościowi, uczciwi, szczerzy i myślący. Jednakże w głębi serca chyba trudno mi w to uwierzyć. Miałam fajnego i mądrego ojca, który bardzo wysoko cenił uczciwość, więc teoretycznie powinnam przyciągać podobnych - tak przynajmniej wynika z tych wszystkich czytywanych "psychologizmów". A jednak...

Tu uwaga: panowie, którzy, być może, to czytacie, będę po Was "jechać".

Moje kontakty damsko - męskie w dużej mierze przeniosły się do internetu i stąd może jakiś mój wykrzywiony obraz. Ale na litość boską, czy sami jacyś "niedorobieni" szukają kontaktów tą drogą? Rozumiem, że komunikacja nie wprost rządzi się innymi prawami, ale czy to usprawiedliwia brak kultury, hamulców, a wręcz - odnoszę wrażenie - jakieś deficyty umysłowe?

Znam całkiem udane pary, a nawet małżeństwa skojarzone tą drogą. Są to zupełnie normalni faceci, toteż zastanawia mnie, czemu ja takich nie spotkałam. Za wysokie wymagania? Zbyt ciasno ustawione granice?

Trudno, nie pogodzę się z pewnymi sprawami. Zawsze uważałam swoje oczekiwania za normę i standard, sądziłam, że tak funkcjonuje większość ludzi, a tymczasem mocno się zdziwiłam i wciąż jestem zadziwiona pomimo przybywających lat i doświadczeń.

Standardem było (i jest?), że znajomości zaczynają się neutralnie, często przypadkowo. Rozmawia się o codziennych sprawach, szuka wspólnego języka. Nikt na tzw. dzieńdobry nie formułuje oczekiwań: "szukam blondynki, metr osiemdziesiąt, wagi 25 kilo (;) ), zresztą w "realu" widzi się od razu, kogo się widzi. A w internecie? Nawiązywanie kontaktu w internecie przypomina mi kupowanie ziemniaków na bazarze. Niezmiernie rzadko zdarzał mi się rozmówca, który zaczynał inaczej niż: "A kogo tu szukasz?", "A sama jesteś czy w związku?" itp. A jest przecież tyle możliwości zagajenia rozmowy, od których można zgrabnie i płynnie przejść do - owszem - dość istotnych pytań.

Trudno mi pojąć samą ideę "szukania", bo dla mnie chęć bliższej relacji to wynik poznawania się, pewnego procesu, który zajmuje trochę czasu.

Kiedy chcę się spotkać, chcę "tylko" porozmawiać, wyczuć, czy nam miło płynie czas w swoim towarzystwie, czy jestem danej osoby ciekawa. Panowie, których spotykałam, może nie dosłownie, ale bardzo szybko skracali dystans. Nie mówię tu nawet o seksualnych nadużyciach, ale nie zwykłam chodzić za rękę z kimś zupełnie obcym, widzianym pierwszy raz w życiu, nie zwykłam odpowiadać na osobiste i nieraz intymne pytania. Na samym starcie znajomości bądźmy po prostu życzliwymi sobie znajomymi!

Co jeszcze mam do Was, panowie?

Nudzą mnie tacy, którzy niczym się nie interesują, nic nie mają do powiedzenia. Nudziły mnie komplementy (zapewne miały nimi być): "Marta, jaka ty jesteś szczupła!", choć oczywiście w małych dawkach mogą być miłe. W ogóle jakoś nie bardzo lubię być oceniana wyłącznie pod kątem wyglądu, to takie płytkie i banalne. Złościło mnie, gdy jeden z rozmówców nieustannie zanudzał mnie o kolejne zdjęcia (o czym mu w końcu powiedziałam), a nawet nie zapytał, co to za zespół, ta Kapela ze Wsi Warszawa, gdy mu napisałam, że byłam na koncercie.

Nie stronię od dwuznacznych żartów, ale doszłam do wniosku, że z facetami lepiej nie zaczynać. Był tylko jeden, z którym opowiadaliśmy sobie kawały o bzykaniu, świetnie się przy tym bawiąc, ale bez żadnych osobistych wycieczek, zbytniej bezpośredniości. Większość zupełnie nie wyczuwała umiaru, granicy dobrego smaku i wychowania. Jeden po randce, całkiem zresztą udanej, rozochocony palnął: "piersi widziałam, wydają się obiecujące" (w ubraniu - żeby nie było...). Nożżż, kur... zapiał! Inny, też po pierwszym, zapoznawczym spotkaniu napisał, że chciałby się ze mną kochać, czym całkowicie ostudził moją początkową ciekawość i przychylność.

Jednym słowem: mężczyźni, z którymi "espekrymentowałam randkowo", byli albo nudni i prymitywni, prostaccy, albo zbyt prędcy i natarczywi. Albo niezainteresowani kontynuowaniem znajomości, ale do tego akurat każdy ma prawo, także i ja przecież.

Jak to robią inne kobiety, że poznają ludzi wartościowych? Czy ja mam takiego pecha, czy też popełniam jakieś kardynalne błędy? A może oczekuję czegoś nierealnego? Tylko - sorry! - nie mam ochoty na ustępstwa wobec samej siebie.

Nie żebym usilnie zabiegała o bycie w parze, ale chciałabym powyższą zagadkę rozwikłać.

Codziennostki

Pół dnia już śmignęło, a tyle chciałam zrobić i przeżyć. Spacer się marzył, wizyta u Mamy (czyli cmentarz, gdyby ktoś nie wiedział)... A jak co do czego, to tak błogo leżeć z laptopem na kanapie!

Odbyło się kolejne spotkanie z Pati. Dobra, serdeczna atmosfera i wiele przydatnego wsparcia. Czuję błogie ukojenie, doznałam realnej pomocy. Trwało dość długo, więc zastaje mnie południe - i lekki dylemat: robić obiad czy rzucić wszystko i wybrać się na spacer w ten cudowny słoneczny dzień.

Wiem, co powiedziałaby Pati (i zapewne nie tylko ona): zatrzymaj się i poczuj, czego naprawdę pragniesz.

Zdecydowanie pragnę wyjść i skorzystać z dobrodziejstw natury. Idę na cmentarz, a do domu wrócę okrężną drogą. Za cmentarzem są tory, a wzdłuż torów polna ścieżka i krzaki - głóg, dzikie róże, tarnina, wśród których buszuje ptactwo. I na to właśnie mam ochotę!
No, to idę :)

Z aktualności moich prywatnych i domowych: zepsuł się bojler po czterech może latach od zakupu. Z nieocenioną pomocą przyszedł sąsiad ; stanowczo umiejętności techniczne i mechaniczne, smykałka do różnych napraw u mężczyzn są seksi! :) Daję prawo obu płciom do różnych predyspozycji i upodobań, ale to jest męskie, seksi i basta :) I jak fajnie mieć blisko takie wsparcie. No i sąsiad jest uczciwy, choć regularnie muszę go ?ochrzaniać za spóźnianie się ze zwrotem pożyczanych od czasu do czasu pieniędzy. On akceptuje moje ochrzanianie, a ja się chyba przyzwyczajam, że od czasu do czasu trzeba mu "nawsadzać". Grunt, że "wsadzanie" skuteczne :D

Tę awarię uznałam za test mojego spokoju i niepanikowania w obliczu problemów. Wyskok z kasy był dość spektakularny, ale czuję głęboką pewność, że jak z wieloma rzeczami, tak i z tą sobie poradzę. Ba, już sobie poradziłam.

A pieniądze? - to tylko pieniądze, wszak po to są, by je wydawać.

niedziela, 12 stycznia 2025

Odzyskuję spokój i ustawienia fabryczne

 Nic właściwie nie mam do napisania. Ot, wyszłam wieczorem, zanieść tę pościel do kolegi, śnieg już nie padał, a ten pod nogami z wolna zamienia się w breję - i po całej magii.

Zamieniłam dwa słowa z D. przez Messengera. Drętwo się rozmawiało. D. układa sobie życie od nowa, rozstała się ze swoim partnerem po wielu rozterkach i "nerwówkach". Znalazła sobie jakieś fajne towarzystwo i cieszy się życiem. Mam wrażenie, że jest na podobnym etapie, co i ja dziesięc lat temu - zachłyśnięcie się swobodą i chęć korzystania z rozrywek. Zresztą zawsze lubiła się bawić, tańczyć, oddawać się życiu towarzyskiemu. Niech więc robi, co jej służy. Ja jednak już nie czuję dawnego porozumienia z nią, oddaliłyśmy się od siebie, nad czym już nie ubolewam.

Zagadała też Aśka. Opowiedziałam jej, co u mnie słychać, wspomniałam, jak mile zaskoczyła mnie gratyfikacja finansowa od mojego kolegi. A ona na to: "To wasza sprawa". Wiem, że był to zupełnie neutralny komunikat, ale poczułam się niemiło - tak jakby zarzucała mi wciąganie jej w te nasze sprawy. Aśka ma i zawsze miała specyficzny styl, ale zastanowiło mnie, czy nie jestem zbyt czepialska lub przewrażliwiona. A także - czy muszę się godzić na niemiłą komunikację.

Wspominałam kilka razy o czymś, co ktoś nazwał ustawieniami fabrycznymi w naszej psychice. Moja znajomość z Aśką i D. była aktem otwarcia się na ludzi innych niż dotychczas, w ogóle otwarcia się bardziej. Jednakże po paru zgrzytach dochodzę do wniosku, że moje fabryczne ustawienia funkcjonowały nie najgorzej i nie warto ich kwestionować. Owszem, mogę czasem wyjść poza nie, ale mogę też spokojnie im zaufać. Kogo jak kogo, ale koleżanki zwykle przyciągałam bardzo właściwe,  nadające na wspólnych falach, a te dwie to wyjątek. Gorzej natomiast z rodzajem męskim, ale tym się w tej chwili i w tym poście nie zajmuję.

Odzyskuję spokój po silnych emocjach odnośnie tych dwóch osób.

Niedziela, czas dla mnie.

Pierwsze spotkanie z Pati już za mną. Czuję się bardzo nim zbudowana i wsparta, wzmocniona. Czuję pozytywną energię.

A teraz myślę, co dalej, z tak pięknie zaczętym dniem.

Myślałam, żeby zrobić sobie cudowny zimowy spacer w padającym śniegu. Tak biało i cudnie na świecie. Ale marzy mi się też dłuższy seans w łazience, zrobiło się też późno i niebawem pora na obiad. Był pomysł, by zjeść w mieście, lubię się tak czasem porozpieszczać. W lodówce jednak czeka mięso pozostałe z poprzedniego obiadu ; nie pozwolę, by się zmarnowało, dorobię sos, ugotuję makaron, machnę surówkę... A do mieszkania kolegi wybiorę się później, choćby nawet wieczorem, bo muszę zanieść wypraną pościel. I jak mi "palma odbije", może w drodze powrotnej zaproszę się na ciastko w jakimś lokalu.


Kurrrrde, czy napoczęta, zamknięta w słoiku przeszło rok temu henna do włosów na coś się jeszcze przyda? Ufarbowałabym sobie wreszcie łeb na rudo, bo lubię być rudzielcem. Boję się jednak, że skończę jak Ania z Zielonego Wzgórza, która akurat rudości chciała się pozbyć i włosy "wyszły" jej zielone.

Hehehe, henna rok w słoiku...., widać, jak wielką wagę przywiązuję do kwestii urody. Wiele kobiet to uwielbia, a dla mnie - cóż... czas, który mogłabym przeznaczyć na rzeczy znacznie bardziej mnie interesujące. Nuuuuda! Ale miło mieć efekty.

sobota, 11 stycznia 2025

Nowinki z mijającego tygodnia.

 Wróciło się do pracy i ma się mniej czasu na blogopisanie. Ale dziś sobota, w dodatku samotnie w domu. To mogę popisać, co się działo w tygodniu.

Zatem dostałam od lekarki "rodzinnej" skierowanie do neurologa. Do specjalistki, którą mi polecało kilka osób, terminy były odległe, więc znalazłam inną, która przyjmie mnie jedenastego lutego. Grunt to złapać punkt zaczepienia i zrobić pierwszy krok do lepszego zaopiekowania się sobą. Drugi specjalista - reumatolog - w dniu urodzin mojej Mamy, a więc trzeciego lutego. Myślę, że jak zwykle, skieruje mnie na oddział reumatologiczny, którego jest ordynatorem. Nie będę się wcale przed tym bronić, traktuję te pobyty jak nadprogramowe wakacje, a regularne badania to w niektórych chorobach priorytet ; wygodniej wszystkie zrobić na oddziale niż "latać" po przychodniach.

Kolega, któremu pomagam w mieszkaniowych interesach, zwrócił mi poniesione koszty i dodał to tego jeszcze coś od siebie. Ucieszył mnie ogromnie i choć nie lubię się przechwalać, podzielę się swoją radością: kupiłam za to buty (w szmateksie, wiec niedrogo) koleżance, która żyje w bardzo trudnych warunkach, a potrzebuje specjalnego obuwia, bo choroba zdeformowała jej stopy. To była wielka radość, że mogłam sprawić jej prezent. Szkoda tylko, że prezent okazał się nietrafiony ; buty - śniegowce, choć większe o numer, okazały się za ciasne w podbiciu. Skoro jednak kolega płaci, może jeszcze nadarzy mi się okazja.

Napisałam też dzisiaj do Aśki rzeczowy, szczery i zwięzły list. Aśka odpisała równie rzeczowo i konkretnie. Jestem jej wdzięczna, że nie okazała się osobą zawziętą i pamiętliwą. Mam nadzieję, że obie wyciągniemy właściwe wnioski z nieporozumienia. Ludzi lubię, potrzebuję ich, aczkolwiek chyba zaczynam odzyskiwać poczucie tłumionych przez całe życie granic... Nie, nie tłumionych, ale nieuświadomionych. I to uważam za postęp. Trzeba tylko się nauczyć pilnować ich asertywnie. Zasługa to Pati i regularnego czytywania jej.

Pati otwiera jutro nowy Rok Przebudzenia, w którym zdecydowałam się wziąć udział. Jutro pierwsze spotkanie online. Czekam jak na święto!

"Nudne" szczęście.

Blogowe koleżanki napisały, że lubią "nudne" życie. O tak, ja też! Sztuką jest przeżywać zwyczajność niczym coś niezwykłego. Bo czy oczywiste jest, że żyjemy? Na forum napisała mi kiedyś koleżanka, że to, nad czym się rozwodziłam - mianowicie, że receptą na smutki i samotność jest docenianie każdego drobiazgu, który nas spotyka - to "pierdoły tworzące codzienność". Poczułam głęboki sprzeciw. To nie są pierdoły, pierdołą jest to, co za nią uznamy, podobnie jak sami nadajemy znaczenie poszczególnym sprawom. Nie godzę się na lekceważenie zwyczajności.

A więc chwała nudzie i codzienności! Mojemu kotu, który, wbrew temu, co się mówi o kocim indywidualizmie, przemieścił się za mną do kuchni w poszukiwaniu towarzystwa. Mojej pralce, która wiruje tak, że niemal zagłusza moje myśli. Mojemu piecowi, w którym tak wspaniale huczy ogień i mojemu szlafrokowi w żółte kwiaty. I stu tysiącom wszystkich innych spraw.

Zastastanawiałam się też, pod wpływem różnych rozmów, które chwile w swoim życiu uważam za najszczęśliwsze. Wniosek: nie chwile, lecz emocje ; nie emocje nawet a to głębokie poczucie, że jestem połączona ze sobą i całym światem, życiem. Stan głębokiej akceptacji i zgody - harmonii. Bywało to w różnych momentach i nie zawsze były to momenty, w których "działo się". Szczęście to stan duszy, umysłu, serca. Szczęście jest bardzo dostępne.

Więc jestem sobie dzisiaj szczęśliwa.

niedziela, 5 stycznia 2025

Siedzę w domu

Dzisiaj spokojny dzień w domu. Ogarnięcie jakichś domowych drobiazgów, smaczny, udany obiad...

A wieczorem spotkałam się z... samotnością i jakąś pustką, wewnętrznym niepokojem. Próbowałam napisać o tym post, ale wychodził jeden wielki bełkot. Z tego bełkotu jednak wyłoniły się niegłupie, konstruktywne wnioski. Warto więc było.

Brakuje mi D. i Aśki, ale nie czuję już dawnego porozumienia, wkradł się dystans i chłód. Choć pokazałam i ja swoją niezbyt chwalebną i niezbyt miłą część - czuję, że taka, a nie inna jest moja prawda. Po prostu jakoś się zrobiło nie po drodze. Nie wiem, czy to się zmieni, nie zamykam się na to, ale na razie - jest jak jest.

Za długo już chyba siedzę w domu i za dużo myślę.

sobota, 4 stycznia 2025

Trzy dni.

Nie wiem, czy uda mi się uniknąć chaosu w moim poście, bo chcę pokrótce streścić ostatnie dni, w których miałam mniej czasu na pisanie. Jest późno, wiec nie chcę się rozwlekać.

Do pracy wróciłam w czwartek, sfrustrowana już przedłużającym się samotnym pobytem w domu. Pracowało mi się wspaniale, psychiczny odpoczynek, oderwanie od codziennej rutyny bardzo zaprocentowało i przełożyło się na jakość pracy. Niestety już drugi dzień okazał się nie tak różowy. Odczuwałam zawroty i ból głowy, totalny brak koncentracji, osłabienie. W połowie dniówki poddałam się i poprosiłam dyrektorkę o zwolnienie. Wróciłam do domu i natychmiast zasnęłam w swoim ciepłym łóżeczku.
W domu funkcjonuję już nieźle, ale w domu żyje się innym rytmem, ma się możliwość położenia na chwilę, odpoczynku. Jestem ciekawa, jak poradzę sobie we wtorek.

Ze spraw domowych przydarzyła mi się awaria pralki. Obawiałam się, że może czeka mnie kupno nowego sprzętu, ale chwała Bogu, poprosiłam o pomoc sąsiada i temu udało się naprawić szkodę. Z wnętrza pralki wydobył - piłeczkę pingpongową, która dostała się pod obudowę i zatkała pompę odprowadzającą wodę. Zapewne tkwiła tam kilka lat, ale z czasem zassała się w tej pompie, skutecznie ją zatykając.
Powiedziałam sąsiadowi, że go kocham (jak brata) ;D  Odwdzięczę się jakimś prezentem.

Na dzisiejszy wieczór zaprosiła mnie do siebie siostra. Spędziliśmy przyjemny wieczór w towarzystwie naszego brata i bratowej oraz siostry męża. Czas umilały nam oglądane w internecie kabarety. Nie pamiętam już wykonawców, ale byłam zdegustowana. Nigdy nie poświęcałam współczesnym kabaretom należytej uwagi. Z własnej inicjatywy wybieram zupełnie inne rzeczy do oglądania, a w towarzystwie nigdy nie śledziłam kabaretów uważnie, bo przecież toczą się też różne rozmowy. Miałam jednak zawsze wrażenie, że rozrywka jest raczej kiepska. Dziś to wrażenie potwierdzam z całym przekonaniem.

Co za prymitywizm! Wręcz debilizm. Pewnie nie wszystkie kabarety są na podobnym poziomie, ale to była istna żenada, humor rodem spod budki z piwem. Nie jest mi obce mniej subtelne poczucie humoru, nie pozuję na wyrafinowaną intelektualistkę, znam niejeden świński kawał, przeklinać też potrafię, ale zostawmy prostactwo tam, gdzie jego miejsce. Oto przykład humoru, z którym dane było mi dzisiaj obcować: "...Jest taką totalną chłopczycą, że w ogóle nie używa podpasek". Inny tekst był o tym, jak pewna kobieta (cytuję! tylko cytuję) "jedzie p...dą po bandzie" a najlepiej jej ta jazda wychodzi, gdy ma "te dni", a jeszcze inny, że "Jedyne, czego Pudzian nie może podnieść to jego k...as". I oczywiście "k...a" w co drugim zdaniu.
Ludzie! Co za dno! Kabaret kojarzył mi się ze szlachetną rozrywką i inteligentnym poczuciem humoru, a to???
W końcu oświadczyłam, że mnie to nie kręci i że odzywa się we mnie introwertyk spragniony już odosobnienia, po czym poszłam do domu.

Zanim jednak poszłam, zatrzymałam się z bratową na papieroska (ja nie palę). Wywiązała się przykra rozmowa o kłopotach bratowej, opiekującej się dementywnie chorą matką - a to nie jedyna bolączka w jej życiu. Emocje popłynęły niepowstrzymanym strumieniem. Bratowa dała upust całemu zmęczeniu, złości, pretensji do losu. Było to bardzo nieprzyjemne. Niestety, nie wiem, czy potrafię jej pomóc, a jest w fatalnym stanie psychicznym i moim zdaniem bezwzględnie potrzeba jej wsparcia, którego najbliżsi nie zapewniają. Opieka nad pacjentem z demencją to oprócz różnych kłopotów z jego psychiką - również zwykły brud i smród, fizjologia i fizyczna praca.

Tak oto wyglądały moje ostatnie trzy dni.

Miałam dziś jeszcze być na pogrzebie, ale tak nieuważnie czytałam klepsydrę, że pomyliłam godziny. Gdy dotarłam na cmentarz, było już po wszystkim.
Odeszła z tego świata nasza emerytka, wieloletnia pracownica oddziału dla dzieci naszej biblioteki. Wychowała pokolenia czytelników, wielu znajomych w wieku moich rodziców, przychodziło do niej po książki w dzieciństwie. Odeszła nieodłączna - zdawało się - część naszego miasta. Obserwowałam jej powolne, ale nieubłagane odchodzenie (chociaż długo była sprawna), bo od czasu do czasu posyłano mnie do niej z pracy w różnych sprawach, jak na przykład zanieść dokument do podpisania.

Powoli życie oswaja nas z myślą o własnym finiszu.